Każda z tych spółek ma średnio dwa projekty badawczo-rozwojowe. Nasza branża na rok, dwa kolejne lata ma potencjał na może pięć–dziesięć umów partneringowych z globalnymi potentatami. W USA tyle mają w miesiąc.
Z czego ta różnica się bierze?
Także z fundamentów. Na całym świecie biotechnologia bierze się z nauki. Dawcą pomysłów, idei, technologii, start-upów i spółek jest środowisko naukowe. Niewielka liczba dobrych publikacji naukowych w dobrych czasopismach naukowych pochodzi z polskiego środowiska. Dopóki to się nie zmieni i nie zaczniemy finansować biotechnologii na poziomie światowym, to trudno będzie stworzyć prawdziwy mocny sektor. Mamy przyjętą strategię rozwoju branży na poziomie rządowym na najbliższe dziesięć lat. Chodzi o ponad 2 mld zł na biotechnologię. To mniej niż suma grantów od niemieckiego rządu, jakie otrzymała w ostatnich latach jedna z tamtejszych firm. Różnice są więc bardzo duże.
Nie spodziewajmy się, że będziemy mieli od razu rewolucję w branży. W Polsce powstaje bowiem bardzo mało start-upów biotechnologicznych. To są trudne projekty dla cierpliwych, długoterminowych inwestorów. Na Zachodzie takie start-upy są w stanie zebrać przy pierwszej rundzie nawet kilkadziesiąt milionów dolarów. Pozwala to szybko dochodzić do kolejnych kamieni milowych. My nie mamy takich możliwości finansowania, brakuje nam przedszkola biotechnologicznego, co w efekcie rzutuje na całą branżę.
Kilka lat temu PFR rozpoczął wielkie finansowanie start-upów. Zmieniło to sytuację na rynku?
Tak. Bardzo mocno zmieniło, mogliśmy zacząć napędzać rynek. Wtedy sam stawiałem pierwsze kroki na rynku venture. Teraz funduszy mamy znacznie więcej, dysponują one coraz większymi budżetami. Są krajowe fundusze na poziomie setek milionów złotych. Rundy inwestycyjne są coraz większe. Polskie fundusze inwestują za granicą, zapraszają fundusze zagraniczne, żeby inwestowały w Polsce w polskie spółki. Powoli stajemy się elementem ekosystemu start-upowego, dołączamy do świata zachodniego. Jest to jednak początek drogi.