W trakcie zapoczątkowanej przed siedmiu laty hossy spółki biotechnologiczne były liderami wzrostów w Stanach Zjednoczonych. Między końcem lutego 2009 roku i końcem maja 2015 roku indeks Nasdaq Biotechnology (NBI) zyskał ponad 500 proc., gdy w tym samym czasie szeroki rynek akcji urósł 167 procent. Szczególnie w ostatnim roku przed załamaniem tempo zwyżki było bardzo wysokie – w ciągu 12 miesięcy przed osiągnięciem szczytu indeks NBI podwoił wartość.
Na kupowanie spółek z sektora biotechnologii inwestorzy uparli się niemal tak samo, jak na przełomie wieku na inwestowanie w firmy powiązane z internetem. Choć trudno mówić, że tym razem równie bezpodstawnie – Stany Zjednoczone przeznaczają na leczenie pacjentów równowartość 17 proc. PKB, podczas gdy w wysokorozwiniętych krajach europejskich wskaźnik ten sięga co najwyżej 11 procent. Największa na świecie gospodarka wydaje na zdrowie najwięcej – kto zatem zaproponuje przełomowy produkt na tamtejszym rynku, staje się krezusem. Dla porównania: w grupie państw OECD, Polska, z wydatkami na zdrowie na poziomie 6,5 proc. PKB, plasuje się pod koniec stawki.
Ale też, jak w każdej hossie, inwestorzy stawali się coraz bardziej chciwi, wyceniając bardzo wysoko projekty jeszcze nie skończone. Przykładowo: we wrześniu zeszłego roku pracująca nad lekiem na raka płuc o nazwie rociletinib firma Clovis Oncology warta była na rynku ponad 5 mld dolarów. Kiedy amerykańska Agencja ds. Żywności i Leków (FDA) zażądała od firmy kolejnych danych potwierdzających skuteczność preparatu, kurs runął w dół o 71 proc. Ta historia nie skończyła się dobrze – na początku maja Clovis poinformował o zwolnieniu 35 proc. załogi i zawieszeniu pracy nad lekiem. Z maksymalnej wyceny zostało jedynie 10 proc.
Ważny element kampanii
W bessie na rynku amerykańskim, w trakcie której kursy większości spółek spadły już o połowę, nie chodzi tylko o niepewne podstawy fundamentalne wielu projektów – bo to w tej branży jest sprawą normalną – ale także o politykę. Burzę wywołał we wrześniu zeszłego roku Martin Shkreli, szef firmy Turing Pharmaceuticals, który wykupił prawa do Daraprimu, leku stosowanego m.in. w terapii osób chorych na AIDS. W ciągu jednego dnia podniósł jego cenę z 13,5 do 750 dolarów. Hilary Clinton, kandydatka Partii Demokratycznej w listopadowych wyborach prezydenckich, najpierw zareagowała tweetem potępiającym tego rodzaju praktyki, co spowodowało spadek kursu firmy na rynku o 4 proc., po czym przedstawiła projekt regulacji zapobiegającej tego rodzaju działaniom w przyszłości. To zapoczątkowało lawinę wyprzedaży – na przykład wartość rynkowa działającej na podobnej zasadzie firmy Valeant, która jeszcze we wrześniu zeszłego roku dochodziła do 10 mld dolarów, w połowie maja nie przekracza 50 mln dolarów. Ochrona zdrowia i recepta na ograniczenie wydatków państwa z tego tytułu stały się jednym z ważnych tematów kampanii wyborczej, co z punktu widzenia inwestorów oznacza dużą niepewność odnośnie do przyszłych przychodów innowacyjnych firm farmaceutycznych.
Tej niepewności wydają się nie odczuwać inwestorzy z giełdy warszawskiej, którzy w tym samym czasie, kiedy na rynku globalnym rozgrywa się bessa, kursy krajowych firm biotechnologicznych pchają w górę. Właściwie nic w tym nienaturalnego – ani wcześniej nie było u nas tej skali hossy jak w USA, ani teraz nikt nie zastanawia się, jak obciąć w Polsce wydatki na służbę zdrowia. Czy to jednak wystarczający powód, żeby kursy szły w górę?