Kiedyś bliskie związki handlowe z Chinami były czynnikiem, który pozwalał australijskiej gospodarce błyszczeć na tle innych krajów rozwiniętych. W 2007 r. osiągnęła ona wzrost PKB wynoszący 4,5 proc. Chiny wówczas rozwijały się w tempie 14,2 proc. Podczas kryzysu Australia, podobnie jak Polska, uniknęła recesji, a w 2012 r. osiągnęła 3,6 proc. wzrostu PKB. Chiny miały wówczas wzrost gospodarczy wynoszący 7,8 proc. Teraz w Australii mówi się jednak o zagrożeniu recesją. Wzrost PKB w drugim kwartale sięgnął zaledwie 0,2 proc, po zwyżce o 0,9 proc. w pierwszych trzech miesiącach roku. Był dwa razy wolniejszy, niż spodziewali się analitycy. Według australijskiego biura statystycznego wzrost ten byłby zerowy, gdyby nie zaskakujący wzrost wydatków resortu obrony. Trzeci kwartał może być jeszcze słabszy. Kryzys w Chinach (które mogą osiągnąć w tym roku, w oficjalnych i podawanych w wątpliwość statystykach, tempo wzrostu niższe niż 7 proc.) sprawił, że spadł popyt na australijskie surowce górnicze. Górnictwo i eksport wyhamowały gospodarkę. Podobne problemy mają inne potęgi surowcowe – od Kanady po Rosję. Rząd w Canberze przekonuje jednak, że Australia jest od nich odporniejsza na chiński wstrząs.
– Gospodarka Australii wykazuje tak dużą odporność, że ludzie w Kanadzie i innych krajach gotowi byliby zginąć za to, by gospodarki ich państw były podobnie odporne – przekonuje Joe Hockey, australijski minister skarbu. Czy rzeczywiście jest się jednak czym chwalić?
– Każdego kwartału, odkąd dwa lata temu premier Tony Abbott objął władzę wraz z liberałami, wzrost gospodarczy jest niższy od trendu, co tłumaczy, dlaczego mamy najwięcej od 20 lat bezrobotnych w Australii – 800 tys. ludzi – grzmi Bill Shorten, przywódca opozycyjnej Australijskiej Partii Pracy.
Dolarowe zawirowania
Gdy przyglądamy się kursowi australijskiej waluty, widzimy, że inwestorzy nie postrzegają Australii jako kraju szczególnie odpornego na kryzys. Od początku roku dolar australijski (zwany aussie) osłabł o 15 proc. wobec amerykańskiego, a przez ostatnie 12 miesięcy o 25 proc. Ponieważ 76 proc. australijskiego importu trafia do Azji, „aussie" jest często traktowany przez inwestorów jako waluta zastępcza dla niektórych walut azjatyckich. Narodowy Bank Australii spodziewa się, że na koniec 2015 r. za 1 dolara australijskiego będzie się płaciło 70 centów amerykańskich wobec 69 centów w tym tygodniu, czyli najmniej od sześciu lat. Ta prognoza może się okazać zbyt optymistyczna, jeśli inwestorów nadal będą straszyły oznaki kryzysu w Chinach. Na niekorzyść dolara australijskiego gra wiele czynników. – Niższe ceny surowców, spekulacje dotyczące wolniejszego światowego i chińskiego wzrostu gospodarczego, niższa rentowność australijskich obligacji, słabnący azjatycki rynek akcji – to wszystko przyczynia się do osłabienia dolara australijskiego – twierdzi Richard Grace, strateg z Commonwealth Bank of Australia. Część analityków nie wyklucza, że na koniec 2016 r. za 1 dolara australijskiego będzie się płaciło 50 centów amerykańskich. – Co do osiągnięcia dna przez dolara australijskiego, to nie będziemy tego pewni, póki chiński wzrost gospodarczy nie przyspieszy, a gospodarka Australii nie dostosuje się do sytuacji po boomie górniczym do tego stopnia, że Bank Rezerw Australii nie zacznie myśleć o podwyżce stóp procentowych. Te rzeczy wydają się odległe i nie spodziewam się, by dolar australijski rozpoczął aprecjację przed 2017 lub 2018 r. – prognozuje Adam Boyton, ekonomista z Deutsche Banku.
Słabo radzi sobie również australijska giełda. Jej główny indeks ASX spadł od tegorocznego szczytu (osiągniętego w kwietniu) o 13 proc., a przez ostatnie 12 miesięcy stracił 8 proc. Ciągnęły go w dół m.in. spółki surowcowe. Trudno się więc spodziewać na niej odbicia, zanim surowce nie zaczną drożeć. Analitycy Morgan Stanley obcięli w zeszłym tygodniu swoją prognozę dla indeksu ASX na koniec roku z 5650 pkt do 5150 pkt (co oznacza nieznaczne odbicie w ciągu kilku miesięcy. – Australia odstaje od innych rynków rozwiniętych, a wzrost gospodarczy niższy od rynkowych oczekiwań będzie wywierał wpływ na wyniki spółek oraz na ich wyceny – wskazują specjaliści Morgan Stanley.