W wielu krajach, m.in. w Polsce, zatrudnienie jest rekordowo wysokie, a stopa bezrobocia rekordowo niska. A jednocześnie nasilają się obawy, że roboty odbiorą ludziom pracę. Książki na temat skutków postępującej automatyzacji pracy trafiają na listy bestsellerów. Jak pogodzić te fakty?
Rzeczywiście, automatyzacja budzi niepokój wielu ludzi, ale według mnie ten problem jest w debacie publicznej wyolbrzymiany. Historia nie daje nam żadnych podstaw, aby sądzić, że postęp technologiczny powoduje istotny wzrost tzw. technologicznego bezrobocia, w każdym razie na dłuższą metę. Od rewolucji przemysłowej, gdy obawy o przyszłość pracy były powszechne, zatrudnienie zdecydowanie wzrosło. Wiele osób uważa, że tym razem będzie inaczej, ale ja nie dostrzegam powodów, aby bić na alarm.
Wśród osób, które twierdzą, że tym razem będzie inaczej, są prominentni naukowcy, tacy jak Erik Brynjolfsson z MIT. Nie przekonują pana ich argumenty?
Jest po prostu za wcześnie, aby to ocenić. Fakt, że przyspieszyła cyfryzacja, że jest duży postęp w badaniach nad sztuczną inteligencją, o niczym nie przesądza. Żadne znane mi dane nie potwierdzają, że te zmiany ograniczyły liczbę miejsc pracy. W głośnym artykule z 2013 r. (Carl Benedikt) Frey i ( Michael A.) Osborne oszacowali, że w ciągu dwóch dekad nawet 47 proc. miejsc pracy w USA może zniknąć wskutek upowszechnienia się maszyn. W OECD przeprowadziliśmy ponowne obliczenia, przyglądając się bliżej aktywnościom w różnych miejscach pracy. Okazało się, że zawód, który na pierwszy rzut oka wydaje się podatny na automatyzację, wcale taki nie jest, gdy przeanalizuje się wszystkie czynności wykonywane przez jego przedstawicieli. Nasze wyliczenia sugerują, że w USA zagrożonych likwidacją jest maksymalnie 14 proc. istniejących miejsc pracy. A ten szacunek nie uwzględnia oczywiście możliwości, że w tym czasie pojawią się nowe, nieistniejące dziś zawody.
Gdyby tak się nie stało, to 14-proc. spadek zatrudnienia w horyzoncie dwóch dekad i tak byłby ogromnym wstrząsem....