Chociaż chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie się upierał, że wybuch epidemii koronawirusa i bezprecedensowe przymusowe zamrożenie aktywności gospodarczej to zdarzenia, które można było łatwo przewidzieć z dużym wyprzedzeniem czasowym, to jednak trzeba przyznać jedno – sygnały nadciągającej recesji i bessy były widoczne już co najmniej od roku. Pisaliśmy o nich wielokrotnie także i my, wskazując przy tym na trudności z precyzyjnym timingiem – pandemia okazała się decydującym czynnikiem, jeśli chodzi o moment nadejścia recesji.
Owym najważniejszym sygnałem ostrzegawczym była analizowana przez nas wielokrotnie inwersja (odwrócenie) krzywej rentowności amerykańskich papierów skarbowych. Do częściowej inwersji doszło już mniej więcej przed rokiem (rentowność dziesięcioletnich obligacji spadła poniżej dochodowości trzymiesięcznych bonów). Teraz widać jak na dłoni, jak duże znaczenie miał ten fakt.
Krzywa rentowności po raz kolejny na przestrzeni dziejów udowodniła swoją skuteczność, tyle że po prostu wymagało to czasu. Przypomnijmy, że z inwersją mieliśmy do czynienia również przed poprzednimi dwiema bessami i recesjami, jak również przed minibessą (i recesją) z 1990 r.
Skoro krzywa rentowności okazała się znów tak trafną wyrocznią, to logiczne jest, że należy jej nadal słuchać. Teraz jednak należy zadać zgoła inne pytanie – jak poznać, że recesyjna bessa na dobre dobiegła końca? Pojawia się też kolejna kwestia – czy nasza wyrocznia w ogóle sprawdziła się historycznie, jeśli chodzi o odpowiedź na takie pytanie i czy również w tym względzie należy jej ufać?
Przechodząc do konkretów, musimy się zastanowić czy w dołkach recesyjnej bessy w przeszłości istniał jakiś wspólny mianownik, jeśli chodzi o zachowanie krzywej rentowności. Zacznijmy od przyjrzenia się komponentom, które decydują o tym czy krzywa jest odwrócona czy nie – czyli od rentowności zarówno długoterminowych obligacji (10Y), jak i krótkoterminowych bonów (3M).