Niektóre przechodzą niezauważone. O tym, że 17 lat minęło od powstania NewConnect, przypomniała mi Beata Jarosz wpisem w mediach społecznościowych. Ja sam przypomniałem o tym Beacie i innym, ale rok temu, między innymi felietonem w tej rubryce naszego prześwietnego „Parkietu”. Aha, tak zupełnie na marginesie mówiąc, to właśnie minął sobie rok, jak dzielę się tutaj z państwem różnymi spostrzeżeniami.
W tym roku rocznica inauguracji NewConnect nie zaistniała w mojej świadomości, co może warto jakoś objaśnić? Objaśnieniem niepewnym, ale jako tako trafnym?
Rzeczy nie dzieją się na ogół w punktach czasowych. Rozciągają się w czasie, rozkładają się pomiędzy ludzi, wikłają się w okoliczności. Wystają z tej dynamicznej masy pewne punkty symboliczne, na przykład manifestujące otwarcie jakichś drzwi lub ich zamknięcie. W tym sensie NewConnect powstał na długo przed 30 sierpnia 2007 r. A przez kilkanaście lat po tej dacie aż do dzisiaj, a także jutro i pojutrze, powstawał i będzie powstawał codziennie. A jeśli kiedyś zostanie zamknięty, to przetrwa w opowieści. W tym kontekście próbując umieścić siebie samego, stwierdzam, że coraz bardziej rzeczywistość jest dla mnie procesem, a coraz mniej wydarzeniem. Coraz większą uwagę przywiązuję do tego, jak rzeczy się stają, jak nabierają cech dla siebie charakterystycznych. Więcej obserwacji, mniej celebrowania zdarzeń. Mniej symboliki, więcej myślenia o tym, co dopiero nadejdzie. Dlatego też mam rezerwę wobec kolejnych rocznic moich osobistych narodzin. Z jakiegoś powodu ludzie na ogół świętują dzień swoich urodzin. Ponieważ nie muszę – nikt nie musi – rozumieć wszystkiego, to postanowiłem już nigdy nie zrozumieć tego, dlaczego w tym dniu miałbym się z czegoś cieszyć.
Ale rocznice nęcą, kuszą, przyciągają uwagę, trenują pamięć. Wracając do rocznicy mojego pisania tutaj, nie można nie wspomnieć, że zaczęło się to od Andrzeja Steca, ówczesnego redaktora naczelnego „Parkietu” – dziś dowodzącego innym medium na rynku finansowym (którego nazwy konwenans konkurencyjności nakazuje nie wymieniać). Andrzej przeczytał jeden z moich wpisów na Facebooku, w którym wspominałem, jak to Robert Kwiatkowski ratował mnie, wyciągając z przemiłej biesiady w Armenii w trakcie podróży jak najbardziej służbowej. I stwierdził, że byłoby wspaniale, gdyby czytelnicy „Parkietu” mogli dowiadywać się czegoś o kulisach życia prezesa giełdy. Tak to się zaczęło.
I rzeczywiście, trochę o tych kulisach było i nawet zastanawiałem się, czy nie pójść za ciosem i nie napisać książki. Był nawet tytuł: „Giełda – historia intymna”. Ale przyjaciel, któremu zwierzyłem się z tego planu, człowiek krytyczny, a zarazem dobrze mi życzący, popatrzył się na mnie z politowaniem i powiedział: jeszcze będziesz miał czas na pisanie pamiętników.