Społeczna szkodliwość pracy społecznej

Są obszary, w których praca społeczna jest bardzo pożyteczna i pożądana, sam chętnie angażuję się w wiele przedsięwzięć tego typu.

Publikacja: 22.08.2024 06:00

dr Mirosław Kachniewski prezes Zarządu, Stowarzyszenie Emitentów Giełdowych

dr Mirosław Kachniewski prezes Zarządu, Stowarzyszenie Emitentów Giełdowych

Foto: materiały prasowe

Koniec wakacji zwiastuje jednak nieuchronnie nadejście kolejnego rozdziału nieodpłatnego zaangażowania, które – wbrew powszechnemu przekonaniu – prowadzi do niepożądanych skutków, a wręcz można je nazwać szkodliwym społecznie.

Mam na myśli powakacyjny powrót to działalności regulacyjnej, w której uczestniczą nieodpłatnie (rzecz jasna?) szerokie rzesze ekspertów. Pozornie wydaje się to zachowaniem jak najbardziej pozytywnym, wręcz godnym pochwały. Sam od początku mojej drogi zawodowej w takich działaniach uczestniczyłem bez żadnej zachęty finansowej. Ale po trzech dekadach pracy dopadła mnie refleksja, że tak być nie powinno. Nie dlatego, że zapragnąłem być wynagradzany finansowo, ale dlatego, że takie rozwiązanie jest błędne systemowo.

Doszedłem do wniosku, że proces konsultacji projektów regulacji jest nie tyle możliwością powszechnego wpływu na kształt procesu legislacyjnego, co próbą uzyskania darmowej porady ekspertów i uspokojenia sumienia, że każdy mógł w tym procesie uczestniczyć. I znów – pozornie wydaje się to pozytywne, ale w praktyce prowadzi do wypaczenia regulacji, do tworzenia ich wbrew interesom tych, dla których są tworzone.

Dla kogo bowiem powstają regulacje? Dla tych, którzy sami nie są w stanie wywalczyć poszanowania swoich praw wynikających z zasad ogólnych. Dlatego konieczne są coraz bardziej szczegółowe przepisy, bo ogólne sformułowania typu „nie oszukuj” nie pozwalają słabszej stronie na ich egzekwowanie. Stąd kolejne organy nadzoru, kolejne sankcje, kolejne regulacje określające w coraz bardziej precyzyjny sposób co wolno, a czego nie wolno i mechanizmy wymuszające stosowanie tych wymogów w praktyce.

Problem w tym, że obecny proces stanowienia regulacji funkcjonuje wbrew interesom potencjalnych beneficjentów tych regulacji. Jeśli bowiem istotnym etapem tego procesu są publiczne konsultacje, a zaangażowanie w te konsultacje oparte jest na pracy społecznej, to w praktyce z tej ścieżki wpływu korzystają jedynie ci, których na to stać. Poszkodowani są najsłabsi, np. konsumenci, a przy regulacjach ponadnarodowych – państwa, które są biedniejsze, względnie mają mniej doświadczeń związanych z uczestnictwem w skomplikowanych procesach negocjacyjnych prowadzonych w odległym miejscu i w obcym języku.

Jest to szczególnie widoczne przy regulacjach dotyczących rynku finansowego, których zrozumienie wymaga bardzo szczegółowej i „drogiej” wiedzy. Duże instytucje finansowe mogą wydelegować pracowników lub nawet zatrudnić zewnętrzne firmy do analizy projektów regulacji i opracowania propozycji zmian wraz z szerokim uzasadnieniem. A klienci czy mniejsi konkurenci tych instytucji nie mają zasobów, aby to zrobić, w związku z czym ich głos nie jest słyszalny i ich interesy nie są dostatecznie uwzględnione w powstających przepisach.

Możliwe są dwie drogi rozwiązania tego problemu: poprawy nadzoru lub poprawy regulacji. Obecnie podążamy pierwszą z nich, tj. powstają coraz to nowe organy nadzoru (względnie rozszerzane są kompetencje organów istniejących) dysponujące coraz to nowymi kompetencjami w zakresie wymuszania stosowania regulacji. Według mnie jest to ślepa uliczka. A im więcej przepisów i im więcej organów nadzoru, tym większe możliwości przerzucania danej sprawy do innej instytucji czy do innego departamentu.

Druga droga to poprawa regulacji – ale nie w prymitywnym znaczeniu stworzenia kolejnych bezsensownych przepisów, tylko rzeczywistej poprawy, tak aby beneficjenci regulacji otrzymywali rzeczywistą ochronę. Wymagałoby to zaangażowania ich w proces legislacyjny, tylko jak to uczynić? Może po prostu należałoby płacić za udział w pracach legislacyjnych? Pomysł wydaje się dziwny, ale tylko dlatego, że dziś jest inaczej, a nie dlatego, że to nie ma sensu. Przecież projektodawcy wydają dużo pieniędzy na stworzenie projektu regulacji, na analizę kosztów i korzyści, na sam proces konsultacji – dlaczego nie mieliby wydać ich ciut więcej, aby usłyszeć głos potencjalnych beneficjentów?

Zdaję sobie sprawę, że wdrożenie zaproponowanego rozwiązania jest bardzo trudne, bo wymagałoby określenia komu i ile zapłacić z publicznych pieniędzy. Ale bez tego tworzenie nowych regulacji nie ma sensu, bo zamiast rozwiązywać problemy, będą je pogłębiać. W obecnym systemie silniejsi wywalczą lepsze dla siebie regulacje. W najlepszym przypadku przepisy korzystne dla słabszych powstaną z wieloletnim opóźnieniem, a w najgorszym – nie powstaną nigdy.

Wdrożenie tego rozwiązania ograniczyłoby inflację regulacji i nadzoru, gdyż pozwoliłoby się skupić na najbardziej efektywnych sposobach rozwiązywania najbardziej palących problemów. Potrzeby beneficjentów regulacji byłyby lepiej zaspokojone, choć mielibyśmy mniej przepisów, mniej organów nadzoru, mniej sankcji. Ograniczenie kosztów nadmiernych regulacji przyniosłoby oszczędności wielokrotnie przewyższające nakłady na rozszerzenie zaangażowania na etapie tworzenia regulacji. Gdybym ja decydował o zagadnieniach, którymi zajmiemy się podczas polskiej prezydencji w UE, na pewno umieściłbym tam ten problem.

Felietony
Odporność ekonomiczna
Felietony
Usługi pozostaną drogie
Felietony
Żywność rzemieślnicza przed szansą
Felietony
Polska i Zimbabwe – zagadnienia finansowe
Felietony
Początek przetasowań w portfelach?
Felietony
Wciąż pozytywne nastawienie do rynków wschodzących