W kilka lat po starcie Facebooka reklamodawcy nie są już tacy pewni, jaka jest rzeczywista wartość zdeklarowanego „lubienia" jakiejś marki na Facebooku, śledzenia jej „ćwierknięć" na Twitterze czy nawet kliknięcia w jej reklamę na serwisie społecznościowym.
Nie zmienia to jednak faktu, że liczący już nieco ponad 900 mln użytkowników Facebook czy jego młody konkurent, Google+ są zjawiskami niemożliwymi do pominięcia przez marketerów.
– Przy planowaniu kampanii serwisy społecznościowe można traktować na dwa sposoby. Pierwsze zastosowanie jako typowe medium reklamowe, i tu sprawdzają się z dwóch powodów: po pierwsze, rozliczane w modelu za kliknięcia (np. w link przekierowujący na stronę firmy) są medium stosunkowo tanim, po drugie – dają unikalną możliwość targetowania działań. Na Facebooku z kampanią można dotrzeć np. wyłącznie do grupy ludzi mającej określone zainteresowania, na LinkedIn – do działających w określonych sektorach gospodarki, na Naszej-Klasie – do osób o określonej ścieżce edukacji. Drugie zastosowanie to już kwestie typowo społecznościowe – mówi Norbert Kilen, dyrektor strategiczny agencji interaktywnej Think Kong.
Koniec dyktatu „lubisiów"?
To drugie zastosowanie, wykorzystujące mechanizmy polecania sobie nawzajem ciekawych stron czy tworzenia wokół marki pozytywnego „zamieszania", chętnie stosowane jest przez firmy do działań mających kreować określony wizerunek.
Taką kampanią była chociażby nagrodzona na tegorocznym festiwalu reklamowym Cannes Lions praca „The museum of me" wymyślona dla firmy Intel, za którą japońska agencja reklamowa Projector Tokyo dostała statuetkę złotego lwa w kategorii cyber. Po zalogowaniu się na konto na Facebooka i wejściu na fanpage akcji platforma, wykorzystując zdjęcia i informacje z profilu użytkownika, generuje jego wirtualne muzeum.