Skojarzenia z tym egzotycznym krajem? Piękne, bajeczne wręcz plaże, rafy koralowe, raj dla miłośników sportów wodnych. Słowem – wspaniałe miejsce na wakacje, chociaż raczej dla posiadaczy zasobniejszych portfeli (ceny za tygodniowe wczasy orbitują wokół 10 tys. zł). Amatorzy historii wspomną może niegdysiejszy (ponoć nie tak bardzo dawny) kanibalizm tubylców, a zawodowi historycy dorzucą żeglarzy, którzy eksplorowali wyspy: najpierw był to Holender Abel Tasman (XVII wiek), a potem Anglik James Cook (XVIII wiek). Środkiem płatniczym jest dolar fidżyjski – dopowiedzą znawcy światowych walut. Ale sport?
Tymczasem w wyspiarskim państwie rugby siedmioosobowe – zaszczepione tutaj już w XIX wieku przez przybyszów z Nowej Zelandii – to sport narodowy. Więcej nawet: to sprawa wagi państwowej. Wystarczy powiedzieć, że 13-osobowy skład reprezentacji do Rio ogłaszał osobiście premier fidżyjskiego rządu.
Pierwszy medal
Zwycięstwo Fidżi to wydarzenie historyczne, ponieważ jest to pierwszy medal olimpijski dla tego małego kraju w historii. Ale o sensacji sportowej mówić nie można. Drużyna z Oceanii była faworytem. – Nikt nie jest lepszy od Fidżi. W siedmioosobowym rugby oni są czarodziejami – tak ujął to brazylijski rugbysta Lucas Duque. W finale olimpijskiego turnieju Fidżyjczycy roznieśli Wielką Brytanię 43-7. Nie można więc powiedzieć, że Dawid pokonał Goliata, przynajmniej nie w kategoriach sportowych, ale rozmiary zwycięstwa są imponujące – to był pogrom. Wyglądało to tak, jak pamiętne 7:1 Niemców z Brazylią w półfinale piłkarskich mistrzostw świata dwa lata temu.
Fidżi oszalało ze szczęścia. Ludzie wyszli świętować na ulice, zatrzymywali samochody, wszędzie powiewały błękitne flagi. Wcześniej kibice wspólnie oglądali mecz, kilka tysięcy zgromadziło się na stadionie w stolicy kraju Suvie. Ale rugbyści Fidżi porwali kibiców z całego świata. Raz – efektowną grą, dwa – swoją pokorą. Oddawali honor każdemu przeciwnikowi, a w czasie ceremonii medalowej, dekorowani przez księżniczkę Annę, córkę królowej Elżbiety II, przyklękali i trzykrotnie klaskali, co jest oznaką najwyższego szacunku. Przez cały turniej okazywali głęboką religijność: wspólnie się modlili, wznosili ręce ku niebu, a po finałowym meczu kapitan drużyny Osea Kolinisau dziękował w pierwszej kolejności Bogu.