Można było odnieść wrażenie, że rynek szykuje się na powtórkę z jesiennego scenariusza, kiedy to dramat zaczął się zaraz po zdobyciu nowych szczytów przez główne indeksy. Tym razem jednak Donald Trump nie mógł obwiniać Fedu za spowodowanie kolejnej rynkowej usterki. To on sam, pstrykając palcami niczym Thanos, niszczy stary porządek, usiłując przywrócić równowagę.
Jeszcze kilka tygodni temu, pod koniec kwietnia, wszystkie rynkowe troski inwestorów zdawały się zanikać. O rzezi na Wall Street, która okazała się koniec końców jedynie „twardym resetem" giełdowego systemu, nikt już praktycznie nie pamiętał. Wzrost stóp procentowych przestał niepokoić. Wyniki spółek okazały się generalnie lepsze od mocno zbitych oczekiwań. Dane napływające z chińskiej gospodarki dawały nadzieję na rychłe rozpoczęcie cyklicznego ożywienia. Natomiast Biały Dom zarzekał się, że umowa handlowa z Pekinem zostanie podpisana już na dniach. Było aż tak dobrze, że szef Fedu zaczął wycofywać się z wcześniejszych deklaracji o możliwej jeszcze w tym roku obniżce stóp procentowych, prezes firmy Apple chwalił się lepszą sprzedażą smartfonów w Chinach, a szef banku JP Morgan Jamie Dimon zasugerował, że ekspansja gospodarcza w USA może jeszcze potrwać dobrych kilka lat.
Nowe rekordy na Wall Street przywróciły entuzjazm i wiarę, zarówno wśród inwestorów, jak i konsumentów, których wskaźnik nastrojów powrócił do poziomu z ubiegłorocznego szczytu. Fundusze akcji w USA odnotowały napływy, a oczekiwana przez inwestorów zmienność giełdowych indeksów spadła do dołków z września 2018 r. Było zbyt dobrze. Nie było miejsca na błąd. Z tej perspektywy sytuacja przypominała pierwowzór z początku jesieni w ubiegłym roku. Jednak tym razem rynek obligacji nie zaspał tak jak pół roku wcześniej, gdy nie dał sygnału ostrzegawczego o zbliżającym się przesileniu na rynkach akcji. Tym razem rentowność amerykańskich obligacji skarbowych spadała praktycznie od początku roku, tworząc zastanawiającą dywergencję z pokazem siły giełdowych indeksów na Wall Street. W tym akurat przypadku prognostyczne właściwości rynku obligacji mogły być jedynie odzwierciedleniem faktycznego spowolnienia w gospodarce Stanów Zjednoczonych, widocznego m.in. w spadającym od jesieni wskaźniku PMI dla przemysłu (wykres 1).
Słony rachunek dla konsumentów w USA
Prawdziwym darem jasnowidzenia wykazali się jednak inwestorzy na rynku soi, czyli drugiego pod względem wartości towaru eksportowanego przez USA do Chin (wykres 2). Ceny tego surowca zaczęły gwałtownie spadać już w drugiej połowie kwietnia, antycypując, jak się okazało – słusznie, gwałtowną zmianę retoryki w kwestii wojen handlowych. Amerykańscy farmerzy są zresztą jedną z najbardziej poszkodowanych grup w dotychczasowych odsłonach konfliktu, jako że eksport soi do Państwa Środka spadł w ciągu roku o ponad 80 proc., a jej cena obniżyła się w tym czasie o 20 proc. (ostatnie odbicie cen pszenicy, soi czy kukurydzy ma związek z niską skalą wiosennych zasiewów, a te z pogodą). Skoro ponad 60 proc. całego eksportu soi z USA trafiało do tej pory na chiński rynek, to jego wypadnięcie musiało spowodować prawdziwy dramat. Doszło nawet do tego, że Donald Trump jeszcze w kwietniu domagał się od chińskich negocjatorów przerzucenia rolniczych ceł odwetowych na jakieś inne produkty, np. samoloty.
Dlaczego więc amerykańscy rolnicy nie wszczynają głośnego buntu, a ranking aprobaty dla działań amerykańskiego prezydenta podskoczył tuż po ogłoszeniu majowej podwyżki taryf celnych do poziomu najwyższego od zaprzysiężenia na początku 2017 r.? Być może dlatego, że w tym samym czasie administracja Białego Domu zdecydowała o przekazaniu 16 mld USD na rekompensaty dla farmerów, co wraz z sumami przelanymi jeszcze w ubiegłym roku daje ponad 25 mld USD wsparcia (czyli nieco więcej niż łączna wartość opłat celnych, jakie pozyskano dzięki wyższym taryfom w minionych 12 miesiącach).