Wojny handlowe bez granic

Rynki › Po czterech miesiącach nieprzerwanych zwyżek na Wall Street i tuż po ustanowieniu (przez indeksy S&P 500 i Nasdaq) rekordów hossy maj przyniósł wyraźne ochłodzenie nastrojów.

Aktualizacja: 09.06.2019 09:27 Publikacja: 09.06.2019 08:00

Można było odnieść wrażenie, że rynek szykuje się na powtórkę z jesiennego scenariusza, kiedy to dramat zaczął się zaraz po zdobyciu nowych szczytów przez główne indeksy. Tym razem jednak Donald Trump nie mógł obwiniać Fedu za spowodowanie kolejnej rynkowej usterki. To on sam, pstrykając palcami niczym Thanos, niszczy stary porządek, usiłując przywrócić równowagę.

Jeszcze kilka tygodni temu, pod koniec kwietnia, wszystkie rynkowe troski inwestorów zdawały się zanikać. O rzezi na Wall Street, która okazała się koniec końców jedynie „twardym resetem" giełdowego systemu, nikt już praktycznie nie pamiętał. Wzrost stóp procentowych przestał niepokoić. Wyniki spółek okazały się generalnie lepsze od mocno zbitych oczekiwań. Dane napływające z chińskiej gospodarki dawały nadzieję na rychłe rozpoczęcie cyklicznego ożywienia. Natomiast Biały Dom zarzekał się, że umowa handlowa z Pekinem zostanie podpisana już na dniach. Było aż tak dobrze, że szef Fedu zaczął wycofywać się z wcześniejszych deklaracji o możliwej jeszcze w tym roku obniżce stóp procentowych, prezes firmy Apple chwalił się lepszą sprzedażą smartfonów w Chinach, a szef banku JP Morgan Jamie Dimon zasugerował, że ekspansja gospodarcza w USA może jeszcze potrwać dobrych kilka lat.

Nowe rekordy na Wall Street przywróciły entuzjazm i wiarę, zarówno wśród inwestorów, jak i konsumentów, których wskaźnik nastrojów powrócił do poziomu z ubiegłorocznego szczytu. Fundusze akcji w USA odnotowały napływy, a oczekiwana przez inwestorów zmienność giełdowych indeksów spadła do dołków z września 2018 r. Było zbyt dobrze. Nie było miejsca na błąd. Z tej perspektywy sytuacja przypominała pierwowzór z początku jesieni w ubiegłym roku. Jednak tym razem rynek obligacji nie zaspał tak jak pół roku wcześniej, gdy nie dał sygnału ostrzegawczego o zbliżającym się przesileniu na rynkach akcji. Tym razem rentowność amerykańskich obligacji skarbowych spadała praktycznie od początku roku, tworząc zastanawiającą dywergencję z pokazem siły giełdowych indeksów na Wall Street. W tym akurat przypadku prognostyczne właściwości rynku obligacji mogły być jedynie odzwierciedleniem faktycznego spowolnienia w gospodarce Stanów Zjednoczonych, widocznego m.in. w spadającym od jesieni wskaźniku PMI dla przemysłu (wykres 1).

Słony rachunek dla konsumentów w USA

Prawdziwym darem jasnowidzenia wykazali się jednak inwestorzy na rynku soi, czyli drugiego pod względem wartości towaru eksportowanego przez USA do Chin (wykres 2). Ceny tego surowca zaczęły gwałtownie spadać już w drugiej połowie kwietnia, antycypując, jak się okazało – słusznie, gwałtowną zmianę retoryki w kwestii wojen handlowych. Amerykańscy farmerzy są zresztą jedną z najbardziej poszkodowanych grup w dotychczasowych odsłonach konfliktu, jako że eksport soi do Państwa Środka spadł w ciągu roku o ponad 80 proc., a jej cena obniżyła się w tym czasie o 20 proc. (ostatnie odbicie cen pszenicy, soi czy kukurydzy ma związek z niską skalą wiosennych zasiewów, a te z pogodą). Skoro ponad 60 proc. całego eksportu soi z USA trafiało do tej pory na chiński rynek, to jego wypadnięcie musiało spowodować prawdziwy dramat. Doszło nawet do tego, że Donald Trump jeszcze w kwietniu domagał się od chińskich negocjatorów przerzucenia rolniczych ceł odwetowych na jakieś inne produkty, np. samoloty.

Dlaczego więc amerykańscy rolnicy nie wszczynają głośnego buntu, a ranking aprobaty dla działań amerykańskiego prezydenta podskoczył tuż po ogłoszeniu majowej podwyżki taryf celnych do poziomu najwyższego od zaprzysiężenia na początku 2017 r.? Być może dlatego, że w tym samym czasie administracja Białego Domu zdecydowała o przekazaniu 16 mld USD na rekompensaty dla farmerów, co wraz z sumami przelanymi jeszcze w ubiegłym roku daje ponad 25 mld USD wsparcia (czyli nieco więcej niż łączna wartość opłat celnych, jakie pozyskano dzięki wyższym taryfom w minionych 12 miesiącach).

Dla jasności, wbrew twierdzeniom Donalda Trumpa to nie Chińczycy płacą rachunek wystawiony przez celników, tylko amerykańskie przedsiębiorstwa sprowadzające chińskie towary, a w końcu – przez wzrost cen towarów – sami Amerykanie. Chiny mogą mieć problem z niższym popytem na swoje produkty, ale to nie oni płacą daninę do budżetu Stanów Zjednoczonych. Jednym z szeroko omawianych przykładów pokazujących efekty pierwszej fali podwyżek taryf celnych w USA był rynek pralek, których ceny w ubiegłym roku podskoczyły o ponad 10 proc. W rezultacie (zgodnie z wynikami badań przeprowadzonych przez ekonomistów z Fedu i uniwersytetu w Chicago) Departament Skarbu USA pozyskał co prawda 82 mln USD w opłatach celnych, ale szacowany koszt wzrostu cen pralek (i suszarek) dla konsumentów wyniósł 1,2 mld USD. Nieco wcześniej podwyżki cen odczuli miłośnicy napojów Coca-Coli, która odpowiedziała w ten sposób na cła nałożone na aluminium (i w konsekwencji wzrost cen tego metalu).

W przyszłości do wyższych cen będą musieli przyzwyczaić się w gruncie rzeczy wszyscy Amerykanie, jeśli wprowadzone zostaną (zgodnie z groźbą) cła na pozostałe towary, których import ma wartość ponad 300 mld USD rocznie. Są wśród nich zarówno smartfony, laptopy, jak i obuwie. Przedstawiciele tej ostatniej branży, z takimi firmami jak Nike, Adidas czy Converse na czele, wystosowali list otwarty do amerykańskich władz, sprzeciwiając się wprowadzaniu kolejnych obciążeń podatkowych na i tak mocno już „oclony" rynek obuwniczy. I choć większość spółek z branży ma fabryki na całym świecie, a Chiny odpowiadają za „jedynie" 20–25 proc. produkcji, to i tak ewentualne cła mogą kosztować amerykańskich konsumentów 7 mld USD.

Oczywiście w teorii to Pekin wciąż jest główną i najbardziej doświadczoną przez los ofiarą wojennego rozdania Donalda Trumpa. W końcu import z Chin do USA spadł z 540 mld USD (12-miesięczna suma) w październiku 2018 r. do nieco ponad 520 mld USD w ciągu zaledwie pięciu miesięcy. Ale czy na pewno? Prawie cały oficjalny spadek importu z Chin dotyczy dwóch branż: maszyn i urządzeń mechanicznych (w tym wspomnianych wcześniej pralek) oraz urządzeń elektrycznych. Tak się jednak złożyło, że dokładnie w tym samym czasie gwałtowny wzrost importu do USA w tych samych kategoriach towarów odnotowano m.in. z Tajwanu i Wietnamu (wykres 3). Jednoczesny wzrost eksportu w tych samych segmentach produktowych do tych krajów z Chin jest zapewne czystym przypadkiem.

Groźne nie cła, lecz atak na firmy

Tak czy inaczej, według niektórych obserwatorów azjatyckiego rynku Chiny nie grają całkiem fair w tej wywołanej przez Donalda Trumpa wojnie handlowej, rezygnując z metki Made in China, czym mogą (o zgrozo) wprowadzić w błąd celników z amerykańskich portów. Choć z perspektywy Twittera prowadzonego przez gospodarza Białego Domu każda handlowa potyczka jest dobra dla Ameryki, przynosi jej same korzyści i musi na końcu oznaczać jej bezapelacyjne zwycięstwo, to jednak realia są zdecydowanie bardziej złożone. Jak się okazuje, wojny handlowe nie mają granic, a wszelkie chwyty są dozwolone. Nawet jeśli Donald Trump ma więcej asów w rękawie (lub kamieni nieskończoności, jak na Thanosa przystało), to ofiary będą po obu stronach tego konfliktu. Tym bardziej że jego majowa eskalacja przybrała znacznie bardziej złowrogą postać niż wcześniej.

Moim zdaniem same cła nie stanowią aż tak wielkiego problemu, żeby wywołać globalną recesję lub stanowić pretekst do długotrwałej bessy na giełdzie. Znacznie groźniejszy wydaje mi się atak na poszczególne firmy i całe łańcuchy ich dostawców, czego przedsmak mieliśmy w czerwcu 2018 r. w przypadku chińskiej firmy telekomunikacyjnej ZTE , która otarła się o upadłość. Ostatni miesiąc przyniósł kolejną odsłonę tego groźnego zjawiska. Najpierw amerykańska agencja regulacyjna zablokowała firmie China Mobile prawo do świadczenia usług na terenie USA. Kilka dni później administracja Białego Domu wprowadziła praktyczny zakaz sprzedaży produktów firmy Huawei w USA i dostarczania do tej korporacji podzespołów wyprodukowanych w amerykańskich fabrykach. Lawina ruszyła. Konsekwencją decyzji rządu USA było wypowiedzenie współpracy pomiędzy firmą Alphabet (Google) a Huawei, o dostawcach procesorów nie wspominając. Na reakcję Pekinu nie trzeba było długo czekać. Pojawiły się oczywiście zapowiedzi nałożenia ceł eksportowych lub ograniczenia dostaw do USA metali ziem rzadkich, czyli produktu, którego dostawcą w 90 proc. pozostają dziś Chiny.

Nawet jeśli amerykańskie firmy mogłyby zmienić źródło zaopatrzenia, to i tak oznaczałoby to drastyczny wzrost kosztów. Chiński rząd w reakcji na amerykańską „czarną listę" spółek zapowiedział stworzenie własnej listy „niewiarygodnych podmiotów", które nie będą mogły liczyć na przychylność władz Państwa Środka. Z braku lepszych kandydatów na pierwszy ogień poszły chińskie oddziały firm FedEx oraz Ford, stając się przedmiotem śledztw i ofiarą kar finansowych. Co prawda Pekin nie ma równie spektakularnych „dział" jak Waszyngton, które mógłby odpalić w kierunku Ameryki, ale robi, co może, żeby uprzykrzyć życie wielu amerykańskim firmom. Najnowszą inicjatywą stało się wydanie ostrzeżenia przed podróżowaniem do USA ze względu na czyhające tam na chińskich turystów typowe dla kolebki nowożytnej demokracji opresje, czyli nękanie przez policję, strzelaniny i kradzieże. Akurat w przypadku usług turystycznych Ameryka ma sporą nadwyżkę w handlu z Chinami (około 30 mld USD), a sami Chińczycy są bardzo cenionymi klientami dobrze rozwiniętej w USA branży dóbr luksusowych. A raczej byli, bo ostatnio ich zapał do wydawania pieniędzy w najdroższych amerykańskich sklepach nieco przygasł.

Nieoczekiwane rozniecenie na nowo tematu wojen handlowych wygląda niestety poważniej niż siedem–osiem miesięcy temu, a ryzyko wybuchu niekontrolowanego pożaru w światowej gospodarce w mojej ocenie zdecydowanie wzrosło. Szczególnie biorąc pod uwagę słabszą niż pod koniec ubiegłego roku kondycję amerykańskiej gospodarki. Prezydent Trump ma jednak niesamowitą umiejętność dokonywania niespodziewanych zwrotów akcji, czego przykładem było najpierw zawieszenie ceł na stal i aluminium w handlu z Kanadą i Meksykiem, a następnie wprowadzenie, podnoszonego z czasem, opodatkowania na cały import płynący z Meksyku. Dlatego wciąż można liczyć na to, że obecna eskalacja przerodzi się w deeskalację, jak to się stało na przełomie tego i ubiegłego roku. Jak dotąd rynki akcji zdają się pokładać nadzieję w takim właśnie scenariuszu.

Parkiet PLUS
Prezes Tauronu: Los starszych elektrowni nieznany. W Tauronie zwolnień nie będzie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Parkiet PLUS
Czy bitcoin ma szansę na duże zwyżki w nadchodzących miesiącach?
Parkiet PLUS
Jak kryptobiznes wygrał wybory prezydenckie w USA
Parkiet PLUS
Impuls inwestycji wygasł, ale w 2025 r. znów się pojawi
Materiał Promocyjny
Cyfrowe narzędzia to podstawa działań przedsiębiorstwa, które chce być konkurencyjne
Parkiet PLUS
Szalona struktura polskiego wzrostu
Parkiet PLUS
Warszawska giełda chce być piękniejsza i bogatsza