Zgadza się, ale moim zdaniem nie jest to dobry sposób na zarobienie pieniędzy z trzech zasadniczych powodów. Po pierwsze – w tłumie poluje się trudniej niż w samotności. Gdy na rynku są setki, tysiące oczu wpatrzonych w ten sam ekran, to szansa na to, że zinterpretujemy odczyt lepiej od innych jest dużo mniejsza, niż w miejscu, gdzie tych oczu jest dużo mniej. Po drugie – są na rynku podmioty, które mają lepszy dostęp do informacji niż indywidualny inwestor. Przykładem może być bank JP Morgan, który na bieżąco jest w stanie monitorować miliony transakcji z kart kredytowych i na podstawie big data wyciągnie lepsze wnioski o sprzedaży detalicznej, niż ktoś, kto bazuje tylko na publicznie dostępnych danych makro. I po trzecie – zautomatyzowanie handlu sprawiło, że algorytmy reagują znacznie szybciej niż człowiek, więc gdy my w Polsce widzimy na ekranie odczyt, robot w USA już zdążył na niego zareagować. Mówiąc więc wprost – w reakcji na odczyty makro mające formę liczbową, nie liczy się sprawność ludzkiego umysłu, ale długość światłowodu.
Pan proponuje trochę inne podejście do danych makroekonomicznych, a mianowicie – poszukiwanie tzw. zapalników czy też triggerów, które istotnie wpływają na rynek, choć nie każdy od razu je dostrzega. Proszę powiedzieć, jak takie zapalniki identyfikować i interpretować?
Wymaga to myślenia poza utartymi schematami i działa zarówno na rynkach dłużnych, akcyjnych i walutowych. Ja nie zaczynam swojego dnia pracy od śledzenia całego deszczu informacji, który pada szybciej niż jesteśmy w stanie ten zalew danych przyswoić. Staram się zobaczyć duże trendy lub rynkowe nieefektywności, dostrzec potencjał, który z jakiegoś powodu nie jest zrealizowany. Taki potencjał pojawia się często na styku perspektywy lokalnej - lokalnych fundamentów, lokalnych firm i polityki oraz perspektywy globalnej, w której np.: hasło „inwestujemy w emerging markets" potrafi zainicjować inwestycje w krajach, które mają lokalne problemy bez jakiejś większej refleksji na ten temat. Na styku tych perspektyw część uczestników rynku ignoruje pewne informacje, co stwarza właśnie okazje. I zwykle te okazje trwają całkiem długo. Świat jest pełen zarządzających, którzy np. dwa lata temu zauważyli nieefektywność, zainwestowali w nią i czekają na to, aż zauważą ją inni. Ja zadaję sobie pytanie – co musiałoby się stać, by inni tą inwestycją się zainteresowali? Te potencjalne powody to właśnie wspomniane zapalniki. I jeżeli w deszczu informacji wypatrzę taki powód, to dopiero wtedy staram się tę nieefektywność wykorzystać.
Może pan podać praktyczny przykład takiego zapalnika, który zadecydował o tym, że wszedł pan na rynek? Najlepiej, gdyby to był przykład z tego roku...
Wydaje mi się, że ten rok obfituje w takie triggery, choć nie wszystkie się już rozegrały. Gdybym miał podać taki przykład, który jeszcze można moim zdaniem wykorzystać, to powiedziałbym, że takim zapalnikiem była informacja, że Unia Europejska wyemituje wspólne obligacje, które sfinansują gigantyczny program inwestycyjny pod nazwą Next Generation EU, w ramach którego de facto za pieniądze z EBC pojawią się potężne środki także w krajach nie będących członkami unii monetarnej. Samej Polsce przypadnie ok. 40 mld euro, czyli podobna kwota, jak łącznie z programów BGK i PFR. To są kwoty „tektoniczne", wielokrotnie większe niż przeciętny deficyt budżetowy w ostatnich latach, a rynki, ku mojemu zaskoczeniu, nie zareagowały na te informacje przez ponad tydzień. Te reakcje pojawiły się później, m.in. na rynku rumuńskich obligacji, które przeżyły niesamowitą hossę czy na rynku euro do dolara, gdzie widzimy największy ruch od paru kwartałów. Natomiast rynki akcji w naszej części Europy wciąż słabo na to zareagowały, a wydaje mi się, że to może być bodziec, który zadziała z lekkim opóźnieniem.
Pańskie drugie podejście, po zapalnikach, to identyfikacja makrotrendów i wyłonienie ich liderów. Jak się pod takie duże trendy podłączyć?