Robert Prechter - współczesna Kasandra rynku kapitałowego

Bądź kontrowersyjny, a będą o tobie mówić. Tej zasadzie hołduje wielu polityków. Okazuje się, że w świecie finansów ta reguła też się sprawdza. Robert Prechter, którego sława mocno przyblakła, zaskoczył inwestorów stwierdzając na łamach prestiżowego tygodnika "Barrons", że spadki na rynkach akcji zakończą się dopiero wtedy, gdy DJIA znajdzie się poniżej 1000 pkt. (prawie 90-proc. spadek z obecnych 8400 pkt.).

Publikacja: 28.12.2002 08:52

Robert Prechter jest analitykiem technicznym, który wydaje biuletyn inwestycyjny "The Elliott Wave Theorist". Swoje prognozy opiera na teorii fal Elliotta, uznawanej przez wielu inwestorów za mało wiarygodną i niezwykle subiektywną. Prechter stał się słynny w latach osiemdziesiątych, kiedy dwukrotnie przewidział punkty zwrotne na rynku akcji. Po raz pierwszy w 1982 roku, kiedy ogłosił, że nadchodzi fala silnych wzrostów. Po raz drugi, kiedy przewidział bliski koniec przepowiedzianej wcześniej hossy w sierpniu 1987 roku, na kilka miesięcy przed spektakularnym krachem październikowym. Według jego obliczeń, właśnie w tym roku na rynkach miała zapanować długoletnia dekoniunktura. Nic takiego jednak się nie stało. Giełdy szybko otrząsnęły się po krachu październikowym, a lata dziewięćdziesiąte przeszły do historii jako okres mega-hossy. Prechter wtedy zalecał, aby trzonem wzorcowego portfela inwestycyjnego były amerykańskie bony skarbowe, a nie akcje. W efekcie przegapił okazję do wysokich zarobków, a jego autorytet podupadł. Dowodzi tego choćby znaczący spadek liczby abonentów "The Elliott Wave Theorist" z 20 tys. w 1987 roku, do 4 tys. obecnie. Wskazówki, jakich udzielał inwestorom, nie przełożyły się na wysokie zyski. Zgodnie z obliczeniami Hulbert Financial Digest, strategia Prechtera od końca 1982 roku do sierpnia 2002 pozwoliła zarobić średniorocznie 10,4%. Jest to wynik niezadowalający, ponieważ w analogicznym czasie indeks S&P 500 zagwarantował 13,1% rocznie.

Odważne tezy Prechtera

Robert Prechter, wykorzystując teorię fal Elliotta, uważa, że DJIA z obecnego poziomu 8400 pkt. spadnie wiosną 2003 roku do 4000 pkt., a koniec bessy na amerykańskich rynkach akcji nastąpi dopiero wtedy, gdy średnia przemysłowa znajdzie się w przedziale między 500 a 1000 pkt. Dość odległa perspektywa z punktu widzenia aktualnego poziomu tego indeksu.

Dane statystyczne wydają się być sprzymierzeńcem Prechtera. Od dna z roku 1974 (570 pkt.) lub 1982 (777 pkt.) średnia przemysłowa zyskała odpowiednio 20- i 15-krotnie, by wreszcie w styczniu 2000 roku osiagnąć poziom 11 750 pkt. Coś takiego nigdy dotąd się nie zdarzyło. Przykładowo: w latach gorączki lat dwudziestych DJIA wzrósł pięciokrotnie (z 63,9 pkt. w 1921 roku do 386 pkt. w 1929 roku), bąbel spekulacyjny w Japonii pomiędzy 1975 rokiem a 1989 powiększył kapitalizację jedenastokrotnie, a szaleństwo spekulacyjne bańki Mórz Południowych ośmiokrotnie zwiększyło wartość rynku (1722 rok). Okazuje się zatem, że siła hossy ostatnich dwóch dekad ubiegłego wieku nie ma precedensu w nowożytnej historii rynków akcji.

Rynki, zanim osiągały dno, mocno spadały. Tak było w czasie bańki Mórz Południowych, kiedy rynek brytyjski stracił 90%. Podobny spadek miał miejsce podczas krachu lat 1929-1933. Jedynym indeksem, który spadł w ostatnich trzech latach, porównywalnie był Nasdaq Composite (stracił 3/4 wartości od szczytu z wiosny 2000 r.). Proces zdecydowanego korygowania szaleństwa spekulacyjnego największej hossy stulecia ominął indeksy S&P 500 i średnią przemysłową. Prechter nie widzi powodu, dla którego miałoby się tak dziać i zakłada, że powinny zniżkować o wiele mocniej. 90-proc. spadek tych indeksów ma je sprowadzić odpowiednio do poziomu poniżej 200 pkt. oraz poniżej 1000 pkt.

Rynki akcji nie działają w próżni. Ich zachowanie zależy od koniunktury w gospodarce realnej. Największy pesymista świata uważa, że zyski korporacji tak silnie uszczuplone w ostatnich 3 latach będą dalej się kurczyć, a stopa bezrobocia przekroczy 25% - poziom obserwowany w czasach Wielkiej Depresji lat 1929-1933.

"Październik jest zazwyczaj miesiącem, kiedy następuje odwrót niedźwiedzi. Jesteśmy na dnie 4- i 20-letniego cyklu (...) i zbliżamy się do trzeciego roku cyklu prezydenckiego, który z reguły jest dobry dla akcji. W końcu ten rok zakończy się trzecim z rzędu spadkiem indeksów, co jest również rzeczą niezwykłą. Mimo to czuję się wyśmienicie, pozostając niedźwiedziem" - powiedział Prechter.

To nie koniec kasandrycznych przepowiedni. Zadłużenie kredytowe jako procent PKB znajduje się na rekordowym historycznie poziomie od połowy lat dziewięćdziesiątych. Wynosi około 300% PKB. Prechter zauważa, że w szczycie Wielkiej Depresji sięgało 264%. To wystarcza - według niego - do poszukiwania analogii. Kolejnym zagrożeniem dla gospodarki amerykańskiej jest deflacja. Analityk sądzi, że Stany Zjednoczone są na najlepszej drodze do powtórzenia scenariusza japońskiego z lat dziewięćdziesiątych.

Czas Apokalipsy (nie teraz)

Wojciech Białek, analityk SEB TFI

Zaklasyfikować całą sprawę jako humbug jest oczywiście bardzo łatwo. Teoria Elliotta nie jest oczywiście żadną teorią. Jej główna teza - ruchy cen na rynku odbywają się w zgodnie z pewnym konkretnym wzorcem - ani nie zostały wydedukowane z jakichś dających się przyjąć aksjomatów, ani nie istnieje możliwość tych tez sfalsyfikowania (zachowanie żadnego rynku nigdy nie zaprzeczy teorii Elliotta, co najwyżej zmusi post factum stosującego ją wróżbitę do zmiany oznaczenia fal na inne, bardziej adekwatne w danym momencie). Jeśli chodzi o Roberta Prechtera, to czyż można traktować poważnie analityka roszczącego pretensje do znajomości wiarygodnej metody prognozowania rynku, który przeoczył najsilniejszą w XX wieku ponad 5-letnią falę hossy na rynkach akcji w drugiej połowie lat 90.? Pytanie tylko, czy powyższe zarzuty można rzeczywiście traktować jako dyskwalifikujące. W końcu ekonomiści stosujący współczesne teorie ekonomiczne głównego nurtu, którzy okazali się w porównywalny sposób niezdolni do przewidzenia dramatycznych wydarzeń ostatnich lat, nie są w stanie przedstawić nawet sensownego ich wytłumaczenia, nie mówiąc już o kompletnej porażce ich recept w przypadku Japonii, a przecież mało kto wyciąga z tego wniosek, że naukę ekonomii należy wyrzucić na śmietnik.

Teoria Elliotta pozostaje więc - podobnie jak na innym gruncie np. psychoanaliza - kwestią raczej wiary w to, że rozwój rynków (czy szerzej społeczeństw) postępuje według fraktalnego wzorca (katalogu wzorców), który w uproszczeniu można określić jako "3 kroki w przód" (1-2-3-4-5) - "2 kroki wstecz" (a-b-c). Osobiście jestem "wierzący".

Czytelny 5-falowy impuls spadkowy widoczny od marca 2000 r. na wykresach takich indeksów rynków akcji, jak Nasdaq Composite czy S&P 500, jednoznacznie informuje, że rozpoczęta w marcu 2000 r. fala bessy była jedynie początkiem większej całości. Takie same wnioski płyną z analizy wyceny akcji (pomimo 40-proc. przeceny S&P 500 klasyczne wskaźniki wyceny ciągle powyżej historycznych rekordów przewartościowania), dominującego sentymentu (permanentna przewaga "byków" nad "niedźwiedziami"), analizy makro (brak tu miejsca, by mnożyć argumenty), zjawisk demograficznych (wejście w wiek emerytalny powojennego pokolenia "baby boomers", którego oszczędności napędzały hossę lat 80. i 90.) czy sytuacji politycznej (wypuszczenie z "obozu socjalistycznego" połowy świata - Chiny!!! - musi w długim terminie poskutkować deflacyjną presją na ceny, wynikającą ze wzrostu poziomu globalnej konkurencji). Kredytowa "bańka" generowana przez politykę pieniężną Rezerwy Federalnej nastawionej na przeciwdziałania wszelkimi środkami recesji przeniosła się po prostu z rynku akcji i inwestycji w nowe technologie, na rynek nieruchomości i innych dóbr konsumpcyjnych. Podtrzymywanie ogólnego popytu poprzez zachęcanie niskimi stopami gospodarstw domowych do rekordowego zadłużania się jest po prostu produkowaniem "złych długów" równie szkodliwych na dłuższą metę, "nietrafione inwestycje" z nieodległych czasów "Nowej Ery". Jest po prostu grą na czas. Ta "bańka" jednak również pęknie Jakkolwiek więc osobiście przypisuję deflacyjnym prognozom analogicznym do tych formułowanych przez Roberta Prechtera bardzo duże prawdopodobieństwo w dłuższym horyzoncie, to jednak moje prognozy na lata 2003-2004 zakładają raczej inflacyjne korekcyjne "odbicie" w górę, które będzie konsekwencją ekspansji kredytowej, do której doszło w USA w ciągu minionych 2 lat. Zgodnie z taką prognozą inflacyjnego interludium zakładam, że następne 2 lata sprzyjać będą raczej inwestycjom na rynkach towarowych (w tym metale szlachetne) i akcjom "staroerowych" przedsiębiorstw (czyli sektorowi przemysłowemu i generalnie "rynkom wschodzącym"). Nie eliminuje to oczywiście możliwości poważnych tąpnięć na rozwiniętych rynkach akcji w przyszłym roku, jako że ewentualne załamanie dolara miałoby bardzo niekorzystne konsekwencje dla sektora finansowego (zakładam, że okolice poziomu 650 pkt. dla S&P 500 to jednak najgorszy możliwy wariant na następne 2 lata).

Skrajny pesymizm

Krzysztof Błędowski, sekretarz Towarzystwa Ekonomistów Polskich

Jako ekonomiście bliższe mi są wywody Prechtera na temat nadchodzącej depresji i deflacji, aniżeli liczbowe przewidywania indeksu giełdowego. Prognozy indeksów akcji uważam w ogóle za sztukę (nie znajduję tam dużej nauki) trudną i nieprzekonywającą. Z predykcją prostych agregatów gospodarczych my ekonomiści mamy olbrzymie trudności. Cóż więc mówić o przyszłej wycenie aktywów, na którą wpływ mają w znakomitej większości zmienne, których my dziś nawet nie potrafimy wymienić, a co dopiero oszacować?

Tok rozumowania Prechtera jest jasny i zwięzły: (i) pesymizm inwestorów doprowadzi do kaskadowego spadku cen akcji na giełdzie, grubo poniżej fundamentaliów ekonomicznych; (ii) niska wycena aktywów firm z kolei zniechęci do jakichkolwiek inwestycji w środki trwałe; (iii) tutaj mamy połączenie z cyklem koniunkturalnym bowiem kierunek przyczynowo-skutkowy biegnie od sentymentu na rynku do zachowania podmiotów gospodarczych; (iv) w obecnej sytuacji niskich oczekiwań inflacyjnych szkody wyrządzone przez zachowawcze instynkty konsumentów i inwestorów będą druzgocące: deflacja pogłębi recesję do poziomu depresji (długotrwały i dwucyfrowy spadek dochodów); (v) korekta musi być bardzo głęboka, gdyż Prechter uważa, iż wycena akcji za ostatnie dwudziestolecie daleko wyprzedziła faktyczny wzrost gospodarczy, a więc przyrost dochodu na akcję.

Nie wiem, czy w USA nadchodzi depresja. Prechter jest o tym przekonany, ale nie określa ani jej głębi, ani horyzontu czasowego. Ja natomiast nie dysponuję aparatem analitycznym i wystarczającym zasobem danych, żeby definitywnie odpowiedzieć na to pytanie.

Trzeba zgodzić się z Prechterem, że "ekscesy na rynku akcji są częściej dziełem spekulacyjnej zadymy niż fundamentalnych przesłanek wzrostu gospodarczego i dochodów firm". Ale to ekscesy. W długim okresie indeksy giełdowe dobrze oddają kierunek i amplitudę cyklu koniunkturalnego. Sztuka w tym, aby zwracać uwagę na dane uśrednione, po obcięciu ekstremalnych odchyleń. W długim okresie średnioważone ceny akcji zachowywały się całkiem nieźle jako wskaźniki wiodące. Nie widzę powodów, aby miały tu nastąpić jakieś zmiany strukturalne.

Autor trafnie interpretuje również krańcowe niebezpieczeństwo deflacji jako zjawisko psychologiczne. Gdy oczekiwania deflacyjne już się dobrze zadomowią wśród konsumentów i inwestorów, polityka fiskalna i pieniężna są bezsilne. W tak zwanej "pułapce płynności" na krótką metę nie opłaca się wtedy ani inwestować, ani oszczędzać, ani wydawać pieniędzy. Opłaca się trzymać gotówkę, a to są aktywa nieproduktywne. Jak daleko jesteśmy od dramatycznego zwrotu w oczekiwaniach inflacyjnych? Prechter zdaje się imputować, że jesteśmy blisko. Ja więcej symptomów liquidity trap widzę w Japonii i być może w przyszłości w niektórych krajach Europy, ale nie w USA.Mam jednak wątpliwości co do dwóch innych tez Prechtera i chyba te różnice powodują, iż odrzucam skrajny pesymizm autora. Po pierwsze, przywoływanie podobieństw nadchodzącej apokalipsy z dwoma tylko klasycznymi depresjami ostatnich 200 lat trąci nadmiernym statyzmem. Pierwsza depresja - w XIX wieku - miała miejsce w okresie, kiedy nie istniał ani bank rezerwy federalnej, ani efektywna polityka fiskalna na skalę krajową. Nie działały więc i stabilizatory automatyczne (wyhamowujące wzrost zbyt szybki lub podpierające spadek koniunktury) i antycykliczna polityka pieniężna, nie mówiąc o stopniu regulacji gospodarki czy powiązań handlowych i kapitałowych z zagranicą. Żywioł mógł w szczególnych warunkach zawładnąć sentymentem na wąskim rynku krajowym i przełożyć to na sferę realną. Tak się niestety stało.

Wielka Depresja XX wieku - co już wielokrotnie dowiedziono - była wynikiem kardynalnych błędów polityki gospodarczej. Szkoda papieru i czasu, by powtarzać te argumenty jeszcze raz. Kwestią zasadną jest natomiast stopień zaufania i wiary w skuteczność dzisiejszej polityki monetarnej i fiskalnej w USA - nie w sensie zapobieżenia ewentualnej recesji, ale w sensie skuteczności polityki antydepresyjnej. Ja takie zaufanie mam. Wnioskuję, że Prechter dalej wierzy w siły niekontrolowanego żywiołu.

Zostawiam koronny argument Prechtera na koniec. Twierdzi on, że załamanie gospodarcze będzie tak druzgocące ze względu na ekstremalny stopień lewarowania, jaki osiągnęła gospodarka USA w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Rzekomo wyższy całkowity udział długu w PKB doświadczyli Amerykanie tylko w latach dwudziestych - właśnie w przededniu nadchodzącej depresji. Liczby nie kłamią i Prechter pewnie ma rację w arytmetyce. Ale ja dzisiejszą gospodarkę (z lepiej regulowanymi bankami, rosnącym udziałem bezpośredniego pośrednictwa kapitałowego itp.) postrzegam inaczej niż osiemdziesiąt lat temu. Nowe instytucje, instrumenty, technologie zapewniają bardziej stabilny i mniej żywiołowy wzrost. W krańcowym przypadku można twierdzić, że brak instytucji finansowych kilkaset lat temu - czyli 0% lewarowania - powinien prowadzić do niekończącej się ekspansji. Gospodarka amerykańska jest dziś bardziej elastyczna i lepiej znosi wstrząsy niż kiedykolwiek w historii.

Dobrze jest słyszeć głosy strategów takich jak Prechter. Jeśliby ich nie było, być może należałoby ich sztucznie stworzyć. Lepiej poznajemy trudny przedmiot, jakim jest ekonomia empiryczna, gdy brak tabu otwiera nam oczy na wcześniej niewidzialne związki i zjawiska.

Ale miejmy nadzieję, że Prechter nie będzie miał racji.

Przesada? Niestety, niewielka

prof. Andrzej Fierla, Katedra Zarządzania Finansami SGH

Naturalną skłonnością większości ludzi jest szukanie (a nawet znajdowanie) potwierdzenia swoich poglądów i przekonań. Wyraźnie widać to w prognozach sformułowanych przez Roberta Prechtera. Konsekwentnie, od wielu lat przewiduje on załamanie na rynku akcji w USA. Co więcej, zdaniem Prechtera sygnały, zarówno techniczne jak i fundamentalne, prowadzą do wniosku, że załamanie to nastąpi niedługo i będzie miało charakter bardzo głęboki, gdyż DJIA może spaść z obecnych 8500 punktów nawet do zaledwie 1000 punktów.

Czy rzeczywiście dane upoważniają do daleko posuniętego pesymizmu? Niestety, tak.

Nie jestem tak doświadczonym analitykiem, aby wiarygodnie wskazać skalę nadchodzącego załamania. Jednak poziom DJIA, przy założeniu, że nie dojdzie do globalnego konfliktu zbrojnego na dużą skalę, nie powinien spaść podczas wielkiej bessy poniżej 1500 punktów. Nie jestem także w stanie, nie będąc znawcą koncepcji fal Elliotta, stwierdzić, czy rzeczywiście zbiegło się 5 fal spadkowych o różnych horyzontach. Jednak rozważmy elementarne fakty dotyczące fundamentów.Rynek akcji w Stanach Zjednoczonych na pewno należy uznać za przewartościowany. Wskazuje na to poziom wielu wskaźników, w tym zwłaszcza różne formy ceny do zysku (P/E) oraz stopy dywidendy. Wprawdzie bazowa alternatywa, to jest inwestycja w dłużne walory rządu amerykańskiego jest stosunkowo nisko rentowna, ale trudno przyjąć, aby stan ten trwał wystarczająco długo. Fed, moim zdaniem, zdecydowanie za wcześnie i na zbyt dużą skalę wykorzystał narzędzia polityki monetarnej, a zwłaszcza obniżki stóp procentowych. Pole interwencji jest obecnie znikome, a prawdziwe wyzwania dopiero nadchodzą.

Dźwignią (oczywiście nie jedyną) ostatnich kilkunastu lat rozwoju gospodarczego w USA była konsumpcja na kredyt. Uzupełniały ją znaczne inwestycje dokonane za pożyczone środki. Dodajmy, były to inwestycje w dominującej części rentowne tylko przy wzrostowym trendzie na rynku akcji. Tymczasem trend się odwrócił. Zabezpieczeniem, a zarazem podstawą zaciągnięcia znacznej części długu, były i są nadal papiery wartościowe. Wartość tego zabezpieczenia jednak od ponad dwóch lat spada. Wraz z wysokim ryzykiem wymusza to zarówno ograniczenie konsumpcji, jak i, co wcale nie jest uznawane za oczywiste, długoterminowych inwestycji osób fizycznych. Nie wróży to dobrze ani koniunkturze gospodarczej, ani koniunkturze na giełdowym rynku akcji.

Jak słusznie wskazał Prechter na podstawie porównań historycznych, rozwój gospodarczy w ciągu ostatnich 20 lat nie był tak szybki, jak niektórzy uważali. Nie uzasadnia on aż tak dużego wzrostu cen akcji i giełdowych indeksów, co uprawdopodabnia tezę o występowaniu bańki spekulacyjnej. Bańka spekulacyjna, jak dowodzą wydarzenia ostatnich 367 lat (od czasu tulipmanii), musi pęknąć. Obniżka cen akcji nie zatrzyma się na średnim poziomie uzasadnionym fundamentami, który można szacować (przy założeniu niewystąpienia głębokiej, długoterminowej recesji w USA) na poziomie 3-4 tysięcy punktów DJIA. Spadek w czasie poważnej bessy będzie większy, gdyż rynki finansowe są "nadreaktywne". Czy będzie to spadek do zaledwie 1 tysiąca punktów, jak uważa Prechter, czy do 1,5 lub 2 tysięcy punktów nie ma obecnie kluczowego znaczenia. Ważniejsze jest, czy pękanie bańki spekulacyjnej nastąpi w najbliższym czasie (a nawet może już się zaczęło?), czy Fedowi i innym regulatorom uda się je odwlec o kilka lub nawet o kilkanaście lat. Nie wierzę natomiast w realność "powolnego spuszczenia powietrza z bańki". Przynajmniej dotąd nigdy tak się nie zdarzyło, chociaż - z drugiej strony - nigdy nie próbowano tego dokonać, dysponując tak rozwiniętym zestawem instrumentów.

Najgorsze jest jednak coś innego. Jak uczy doświadczenie wielkiego kryzysu, w około 10 lat po pęknięciu w Stanach Zjednoczonych olbrzymiej bańki spekulacyjnej na półkuli wschodniej miliony ludzi tracą życie na wojnie. Jeżeli historia się powtórzy, to poziomy DJIA, Nasdaq, DJ Euro Stoxx, a zwłaszcza WIG, nie będą istotne.

Aby jednak zakończyć optymistycznie - autor tych słów, podobnie jak Prechter, wielokrotnie okazał się nadmiernym pesymistą. Oby i tym razem tak było.

Im więcej wierzących, tym większe prawdopodobieństwo

Rafał Antczak, ekonomista CASE

Analizy giełdowe czy ekonomiczne nieodpłatnie wykonywane na użytek rynku mają jedną podstawową wadę - prawdopodobieństwo ich realizacji opiera się na psychologii tłumu, czyli przekonania większości rynku do swoich racji.

Współczesna mikro- i makroekonomia jest nauką coraz bardziej zmatematyzowaną, jednak wciąż nie daje się łatwo prognozować czynników psychologicznych, dotyczących zachowań społeczeństw, polityków czy inwestorów. Tam, gdzie teoria i matematyka nie mogą sobie poradzić, wkracza więc psychologia. Mieszanka analizy ekonomicznej w połączeniu ze sprytną psychologią są w stanie sprawić, że uczestnicy rynków zaczynają reagować w pożądany sposób. Konieczny jest jeszcze trzeci element, a mianowicie dotarcie do szerokich kręgów odbiorców, co jednak w dobie mediów elektronicznych jest o wieleWe współczesnym świecie mamy więc "darmowe" analizy i porady udzielane przez "niezależnych" ekspertów. Jednak "ustawianie" rynków, zwłaszcza krótkoterminowo, jest wciąż zadaniem prostszym od "ustawienia" całej ekonomii, a tym bardziej krajów rozwiniętych, a nie Trzeciego Świata. Rozwiązaniem tego problemu jest prognozowanie apokaliptycznych wydarzeń, na przykład w Polsce wieszczenie kryzysu walutowego, a w USA kryzysu giełdowego. Dlaczego w takim właśnie rozkładzie? Ponieważ gospodarka amerykańska, w tym gospodarstwa domowe, przedsiębiorstwa i instytucje finansowe oraz rząd są tak samo uzależnione od swojej giełdy, jak polskie instytucje od poziomu kursu walutowego. Teoria kryzysów (walutowych i giełdowych) mówi, że wobec różnych poziomów równowagi (multiple equilibria) kryzys nie będzie miał miejsca. Co innego, gdy pojawia się jeden punkt równowagi, czyli większość (nie ilościowa, ale finansowa) uczestników życia gospodarczego myśli i zachowuje się podobnie. A od zachowań stadnych do kryzysu już bardzo blisko. Im bardziej więc sytuacja w gospodarce i polityce oraz na giełdach (predestynujących do roli wskaźników wyprzedzających koniunkturę) pozostaje niepewna i niejednoznaczna, tym więcej prób wpływania na rynki apokaliptycznymi wizjami popartymi skomplikowanymi analizami matematycznymi.

Faktem jest, że kryzysy giełdowe, walutowe, bilansu płatniczego, finansowe, bankowe zdarzają się i będą się zdarzać, jednak nie tylko teoria analiz trendów giełdowych się rozwija, ale również teoria i praktyka ekonomii.

Jeśli załamie się gospodarka amerykańska, to i tak nie będzie bezpiecznego nieba na świecie z rachityczną gospodarką europejską, pogrążoną w apatii gospodarką japońską, niejasną sytuacją gospodarki chińskiej i wciąż wątłymi gospodarkami Azji Południowo-Wschodniej czy Rosji, że nie wspomnę już o gospodarkach Ameryki Łacińskiej maniakalnie poszukujących trzeciej drogi i pogrążonych w polityczno-ekonomicznym populizmie.

Pamiętajmy, że co rośnie, musi kiedyś spaść i nic nie przeszkadza, żebyśmy pozostawali myślący i czujni - przecież to o nasze pieniądze chodzi.

Teoria fal Elliotta

W 1939 roku Ralph Nelson Elliott opublikował serię artykułów w magazynie "Financial World", w których przedstawił zarys swojej teorii na temat zachowania rynków finansowych. Ten emerytowany kalifornijski księgowy uważał, że zachowanie rynków finansowych podlega powtarzalnemu wzorcowi. Światem rządzą cykle (ruch planet, przypływy i odpływy, narodziny i śmierć, dzień i noc) i nie ma podstaw, aby świat finansów wyłamywał się z tej reguły.

Elliott zauważył, że w czasie 80 lat. rynek akcji zamyka pewien cykl, który składa się z 8 fal: 5 fal impulsu i 3 fal korygujących, po czym wchodzi w następny cykl, który przebiega wedle tego samego wzorca.

Wzrost następuje przemiennie ze spadkiem. Fale impulsu składają się z 3 fal, kiedy ustanawiane są szczyty lokalne (fala pierwsza, trzecia i piąta) oraz 2 fal, kiedy ustanawiane są dna lokalne (fala druga i czwarta). Podobnie rzecz się ma z falami korygującymi - fala pierwsza i trzecia (oznaczane przez Elliotta literami A i C) ustanawiają minima lokalne, natomiast fala druga (oznaczana jako B) ustanawia szczyt lokalny.

Teoria fal Elliotta jest jedną z bardziej subiektywnych metod ocen koniunktury na rynkach finansowych, gdyż kształt fal oraz czas ich trwania nie jest jednolity historycznie. Jednocześnie niektórzy analitycy twierdzą, że korzystają z jej zdobyczy i uzyskują niejednokrotnie zaskakujące rezultaty (vide Prechter w latach osiemdziesiątych).

Na podstawie "Teoria fal Elliotta" Alfred J. Frost, Robert R. Prechter, WIG-Press, Warszawa 1995

Gospodarka
Piotr Bielski, Santander BM: Mocny złoty przybliża nas do obniżek stóp
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Gospodarka
Donald Tusk o umowie z Mercosurem: Sprzeciwiamy się. UE reaguje
Gospodarka
Embarga i sankcje w osiąganiu celów politycznych
Gospodarka
Polska-Austria: Biało-Czerwoni grają o pierwsze punkty na Euro 2024
Gospodarka
Duże obroty na GPW podczas gwałtownych spadków dowodzą dojrzałości rynku
Gospodarka
Sztuczna inteligencja nie ma dziś potencjału rewolucyjnego