Po otwarciu rynków w Nowym Jorku główne tamtejsze indeksy zaczęły lekko tracić na wartości. W ślad za nimi podążyły wskaźniki na rynkach zachodnioeuropejskich, które wcześniej rosły, choć maksymalnie po około pół procent. Pod koniec sesji spadki na rynkach europejskich przybrały nawet na sile. W Paryżu i Frankfurcie wynosiły po 0,6 proc., a w Madrycie sięgnęły 1,8 proc.
Rozstrzygnięcia w wyborach w Stanach nie okazały się dla rynków zaskakujące, zatem trudno oczekiwać, aby wywołały entuzjazm bądź jakąś większą niechęć wśród inwestorów. Podobnie było ze spodziewaną wczoraj pod wieczór naszego czasu decyzją Rezerwy Federalnej.
Kolejną rundę ilościowego luzowania polityki pieniężnej w USA inwestorzy dyskontowali już od kilku tygodni, windując ceny akcji, zatem trudno było liczyć, aby tuż przed samym jej ogłoszeniem pojawił się nagły popyt na papiery. Wprawdzie Fed zdecydował się wyłożyć na skup obligacji o 100 miliardów dolarów więcej, niż wynosiło oczekiwane przez rynek minimum (500 mld USD) ale reakcja inwestorów była powściągliwa. Na koniec sesji Dow Jones miał na plusie 0,20 proc., a S&P 500 0,4 proc.
Katalizatorem do zwyżek wcześniej nie okazały się także lepsze dane z amerykańskiej gospodarki – wyższy od oczekiwań odczyt indeksu ISM dla sektora usługowego czy też prawie dwa razy wyższy od prognoz wzrost liczby etatów w sektorze prywatnym (raport ADP). Jest tu pewien paradoks, ponieważ lepsze wieści z gospodarki mogą osłabić zapędy Fedu do jej wspierania. A w takim wypadku mniej pieniędzy popłynęłoby na rynki finansowe.
Lepsze dane z amerykańskiej gospodarki wsparły wczoraj notowania dolara, a to z kolei przyczyniło się do spadku cen wrażliwych na kurs tej waluty surowców.