Od kwietnia złoty wyraźnie osłabił się w stosunku do euro i dolara. Zbiegło się to w czasie z wyborami – najpierw prezydenckimi, a następnie parlamentarnymi. Czy to tylko zbieg okoliczności czy rzeczywiście złotego w dół ciągnie polityczna niepewność?
Nie sądzę, aby tak było. W tym czasie, szczególnie od sierpnia, gdy Chiny zdewaluowały juana, doszło do ogólnego osłabienia większości walut spoza grupy państw G4 (dolar, euro, jen, funt – red.) wskutek wzrostu awersji inwestorów do ryzyka. To wpłynęło też na złotego, choć Polska nie jest już w ścisłym znaczeniu tego terminu rynkiem wschodzącym, a więc postrzeganym jako ryzykowny. Obecnie, oprócz nastrojów inwestorów, na notowania walut wpływ ma głównie polityka pieniężna. Lokalne czynniki polityczne są drugoplanowe, a ich wpływ wcale nie jest oczywisty. Akurat od czasu zdecydowanego zwycięstwa Prawa i Sprawiedliwości w wyborach parlamentarnych – choć zwiastuje ono poluzowanie polityki fiskalnej – złoty część strat odrobił. Spodziewam się, że ten ruch będzie kontynuowany.
Zarówno Międzynarodowy Fundusz Walutowy, jak i dostawcy indeksów giełdowych, tacy jak MSCI czy FTSE, klasyfikują Polskę jako rynek wschodzący. Jednak dotyczy to raczej rynku akcji. Z perspektywy walutowej jest inaczej?
Polska jest rynkiem dojrzałym wśród wschodzących, czymś pośrednim między tymi dwoma typami rynków. Wynika to z silnego powiązania polskiej gospodarki z blokiem euro. Złoty nie jest może postrzegany tak jak korona szwedzka czy frank szwajcarski, ale z pewnością też nie tak jak południowoafrykański rand czy rubel. Zmienność tych walut jest kilkakrotnie większa niż złotego. Zresztą od pewnego czasu nawet wspomniana korona szwedzka jest w stosunku do euro bardziej chwiejna niż złoty.
Z kwestią wizerunku Polski wiąże się ciekawe zjawisko: zagraniczni analitycy mają tendencję do stawiania na aprecjację złotego częściej niż polscy. Od tych pierwszych od lat słyszę, że kurs euro w stosunku do złotego wkrótce spadnie poniżej 4 zł.