Według mnie to może wzmóc presję płacową. Ale choć kryzys w nas mocno nie uderzył, to wydaje się, że podkopał wiarę w to, że jak się straci pracę, to szybko znajdzie się kolejną. Więc nawet zakładając dalszy spadek stopy bezrobocia, wzrost płac powinien być raczej umiarkowany.
P.B.:
W październiku po raz pierwszy od kwietnia 2014 r. zaczęły znów rosnąć ceny żywności. To jest coś, co ma wpływ na inflację postrzeganą przez konsumentów. Po kilku miesiącach wzrostów cen żywności gospodarstwa domowe będą odważniej niż w ostatnich latach prosiły o podwyżkę. Nominalny wzrost płac może wówczas przyspieszyć, ale realny pozostanie zbliżony do obecnego.
M.M.:
Oficjalny wskaźnik cen konsumpcyjnych mierzy zmiany kosztów życia przeciętnego gospodarstwa domowego. Takie zaś w rzeczywistości nie istnieje. Stąd inflacja postrzegana prawie zawsze różni się od tej oficjalnej. Ale zanim ta postrzegana inflacja zacznie rosnąć i zanim to się przełoży na oczekiwania płacowe – jeśli w ogóle się przełoży, skoro rynek pracy nie jest wcale rozgrzany – minie kilka kwartałów. Ten efekt być może zobaczymy pod koniec 2016 r., a może nawet później.
M.K.:
Ja też mam wątpliwości co do tego, czy ta presja płacowa się pojawi. Po pierwsze, gdy już inflacja wróci, długo będzie bardzo niska. Po drugie, obecnie presję płacową widać głównie w przedsiębiorstwach z udziałem skarbu państwa: dużych firmach, w których działają silnie ugruntowane związki zawodowe. To w przyszłym roku może się skończyć, bo biorąc pod uwagę plany wydatków nowego rządu, spółki skarbu państwa będą musiały wypłacać sowite dywidendy, czyli trzymać w ryzach koszty. Ewentualnej presji płacowej oczekuję więc dopiero na przełomie lat 2016 i 2017.
Płace nawet przy obecnym umiarkowanym tempie wzrostu zwiększają się szybciej niż wydajność pracy. Czy to może się stać problemem dla przedsiębiorstw? I czy może skłaniać je do większych inwestycji, żeby przestawić produkcję z pracochłonnej na bardziej kapitałochłonną?
P.D.:
Przedsiębiorstwa mają pewną „nadwyżkę" konkurencyjności, zakumulowaną przez lata wolniejszego wzrostu wynagrodzeń niż wydajności.
P.B.:
A jeśli na to nałoży się jeszcze niedowartościowanego złotego, to konkurencyjność polskich firm nie wydaje się zagrożona. Opłacalność polskiego eksportu, według badań koniunktury NBP, jest obecnie rekordowa. To potwierdza, że firmy korzystają na niedowartościowanym złotym i pewna presja kosztowa w niektórych obszarach nie jest wielkim zagrożeniem dla ich rentowności.
M.M.:
Bariera opłacalności eksportu, w przypadku kursu euro/złoty, to niespełna 4 zł. Czyli nawet przy sporo mocniejszym złotym firmy byłyby w stanie osiągać zyski z eksportu. To pośredni dowód, że są efektywne kosztowo.
Czy jest możliwe, żeby eksport netto wnosił w najbliższych latach stale pozytywny wkład w tempo wzrostu, jak ostatnio się zdarzało pomimo rosyjskiego embarga i spowolnienia w strefie euro? Czy jednak jesteśmy skazani na wzrost w oparciu o konsumpcję?
P.D.:
Patrząc na priorytety rządu, wśród których eksponowane miejsce zajmują inwestycje, taki scenariusz wydaje się mało prawdopodobny. W Polsce inwestycje są bowiem z reguły importochłonne. Stopa inwestycji jest jednak wciąż stosunkowo niska, więc w kontekście długoterminowych wyzwań deficyt handlowy nie musi być czymś złym.
P.B.:
Zgadzam się, że stopa inwestycji jest w Polsce za niska, więc jeśli chcemy podnieść potencjalny wzrost i trwale rozwijać się szybciej, ta stopa musi być większa. Ale to muszą być inwestycje proeksportowe. Nie mamy innego wyjścia, jak przejść do trwałej nadwyżki handlowej. Obecnie nasza międzynarodowa pozycja inwestycyjna jest mocno ujemna. To oznacza, że jesteśmy na łasce inwestorów zagranicznych, co rodzi ryzyko, że w przypadku spadku zaufania do Polski, może dojść do poważnych wstrząsów. Aby to ryzyko zażegnać, potrzebna jest nam trwała nadwyżka handlowa i wzrost krajowych oszczędności.
M.K.:
Przez jakiś czas Polska może wykazywać dodatnie saldo handlowe, bo ono zależy także od importu, którego ważną składową jest ropa. A nic nie wskazuje na to, żeby jej ceny miały szybko odbić. Ale żeby osiągnąć trwałą nadwyżkę, musimy przestawić gospodarkę na tory innowacyjności. Nie możemy opierać jej konkurencyjności na niskich kosztach produkcji, bo to jest strategia nie do utrzymania.
M.M.:
Problem w tym, że obecna konkurencyjność naszego sektora eksportowego, wynikająca z wciąż dość niskich płac i elastycznego kursu walutowego, jest dla firm usypiająca. Tymczasem jeśli chcą one być konkurencyjne także za 10–15 lat, muszą o tym myśleć już dziś i pracować nad swoją innowacyjnością. Bez tego nie ma mowy o wzroście polskiej gospodarki w tempie 4 proc. i więcej.
P.D.:
Zgadzam się, że musimy w tę stronę iść. Ale pewne procesy w gospodarce zachodzą naturalnie i trudno, żeby firmy już teraz zwiększały nakłady na ryzykowne z natury innowacje, skoro mogą zwiększać produktywność, kupując jakąś prostą w miarę technologię z zagranicy. Narzekamy na niski poziom innowacyjności polskiej gospodarki, ale popyt na innowacje trudno jest jakoś sztucznie przyspieszyć.
P.B.:
Ja też sądzę, że na tym etapie rozwoju – czyli wciąż niskim – bardziej racjonalne jest imitowanie, kopiowanie, integrowanie istniejących pomysłów i ich atrakcyjne marketingowe pakowanie, a tworzenie innowacji, które jest bardziej ryzykowne i droższe, może być realizowane równolegle w maksymalnie efektywny sposób, np. przy wykorzystaniu środków UE.
M.M.
: Jasne, że innowacji nie można wprowadzać na siłę. Ale przestawienie gospodarki na tory innowacyjności to nie jest coś, co można osiągnąć w ciągu roku. Dlatego trzeba o tym myśleć już dziś, uświadamiać firmom, że na dłuższą metę nie obędą się bez innowacyjności. A na razie takiego myślenia mi brakuje u polskich przedsiębiorców. Mocno zaniepokoiło mnie to, jak wiele przedsiębiorstw w niedawnych badaniach NBP odpowiedziało negatywnie na pytanie, czy wprowadzają innowacyjne rozwiązania. Tłumaczyły, że nie widzą ich przełożenia na koszty ani skalę produkcji.
Wśród najważniejszych barier rozwoju polskiej gospodarki wymienia się często niską stopę inwestycji. Ta teza pojawiła się już zresztą w tej debacie. Jak tę stopę zwiększyć?
M.M.:
Płynność firm jest bodajże największa w historii, a banki są skore do udzielania pożyczek i to na atrakcyjnych warunkach. To teoretycznie sprzyja inwestycjom. Skoro one nie rosną szybciej, to może nie ma takiej potrzeby? Wykorzystanie mocy produkcyjnych jest niższe, niż przed kryzysem i niższe niż w wielu innych krajach UE. To oznacza, że firmy w ramach istniejących środków wytwórczych mogą zwiększać produkcję. Jeśli dojdą do wniosku, że brakuje im mocy produkcyjnych, to inwestycje się pojawiają.
M.K.:
Według mnie firmy widzą potrzebę inwestowania, ale powstrzymuje je niepewność, która utrzymuje się już od kilku lat.
Poczucie niepewności nie musi mieć uzasadnienia, ale na ile zawirowania w światowej gospodarce rzeczywiście zagrażają koniunkturze w Polsce?
P.B.:
Największe obecnie czynniki ryzyka w światowej gospodarce to spowolnienie gospodarcze w Chinach i zbliżające się podwyżki stóp w USA. W obu przypadkach Polska, podobnie jak inne kraje naszego regionu, wydaje się bezpieczna. Jeśli chodzi o Chiny, to nasza ekspozycja eksportowa – nawet pośrednia, przez Niemcy – nie jest duża. Poza tym spowolnieniu w Chinach towarzyszy zmiana struktury wzrostu i popytu, która uderza w gospodarki eksportujące surowce, ale dla nas może się okazać nawet korzystna. Cała Europa jest importerem netto surowców, więc korzysta na spadku ich cen spowodowanym m.in. chińskim spowolnieniem. Europie w pewnym sensie szkodził dotychczasowy dynamiczny rozwój Chin w oparciu o inwestycje i eksport. Z jednej strony podbijał bowiem ceny surowców, a z drugiej niszczył europejską bazę przemysłową. Z kolei podwyżki stóp w USA i związana z tym aprecjacja dolara mogą być groźne dla krajów, które mają duże dolarowe zadłużenie. Polska do nich nie należy. Dla nas aprecjacja dolara to raczej szansa na zwiększenie eksportu na zdolaryzowane rynki, np. bliskowschodnie i azjatyckie.
Czas na podsumowania. Jakie są perspektywy polskiej gospodarki na najbliższą przyszłość? Jest szansa na te 4 proc.?
M.M.:
Gdybym miał wystawić polskiej gospodarce ocenę, to byłoby to 3+. To jest tempo wzrostu w ostatnich kwartałach i tak będzie też przez kilka kolejnych kwartałów, o ile nie stanie się coś niespodziewanego. Scenariusz, w którym tempo to byłoby wyraźnie wyższe, wydaje mi się mało prawdopodobny.
P.D.:
Ja też się spodziewam, że wzrost utrzyma się nieco powyżej 3 proc., co jest solidnym wynikiem w obecnych warunkach. Motorem wzrostu będzie popyt krajowy, co jednak oznacza, że import będzie coraz mocniej rósł. Zagrożenia związane ze światowym wzrostem gospodarczym wydają się ostatnio nieco zmniejszać, co powinno nam pomóc.
P.B.:
Przy łagodnej wciąż polityce pieniężnej i spodziewanej umiarkowanej ekspansji polityki fiskalnej na wzrost zbliżony do 4 proc. moglibyśmy liczyć, gdyby nastąpiła wyraźniejsza poprawa w naszym otoczeniu. Ale najbardziej prawdopodobny jest scenariusz, że 2016 r. będzie podobny do lat 2014 i 2015. Powinniśmy jednak z tego być zadowoleni. Te ok. 3,5 proc. to jest dobry wynik jak na trudne warunki w otoczeniu zewnętrznym.
M.K.:
W horyzoncie roku tempo wzrostu PKB będzie zbliżone do obecnego, choć może nieco przyspieszyć, do około 3,8 proc. Przy założeniu, że dojdzie do planowanych wydatków z budżetu państwa, siłą napędową będzie konsumpcja. Pozytywny wpływ będzie miał też eksport, napędzany przyspieszeniem wzrostu w strefie euro, a zwłaszcza w Niemczech. Dodatkowo do gospodarki zaczną powoli trafiać fundusze unijne, więc nawet jeśli wzrost inwestycji nie przyspieszy, to nie powinien też hamować.
Publikacja jest częścią projektu „Konkurs na najlepszych analityków makroekonomicznych". Przedstawione w debacie opinie są wyrazem osobistych poglądów uczestników i nie powinny być interpretowane w żaden inny sposób.
[email protected]