Przy stolikach przed kawiarnią kilku starszych panów. Na moment przerywają rozmowę, by odpowiedzieć na moje przywitanie. Ciekawi mnie, o czym może rozprawiać pięciu Greków o godzinie siódmej rano; tym bardziej mnie to ciekawi, że jestem przekonany, że spotykają się w tej kawiarni codziennie. Nigdy się tego nie dowiem. Espresso i tak smakuje lepiej niż zwykle.
Wczoraj rozmowa przez telefon o emisji obligacji. Nagle rozmowa skręca na inny temat: ile uwagi w polskich mediach poświęca się kryptowalutom i co do tego mają wybory prezydenckie w USA. Ludzi, którzy inwestują i spekulują „na krypto” są w Polsce, według konwencjonalnej wiedzy, miliony. W moim najbliższym otoczeniu jest wiele takich osób.
Nie ulega wątpliwości, że kryptoaktywa wyłoniły się i zyskały popularność jako wyraz sprzeciwu wobec państwowej kontroli nad przepływami finansowymi. Dziś znajdują się w centrum uwagi regulatorów. Stanowią też zjawisko polityczne. Po idei finansowej rebelii, skojarzonej z technologią blockchaina, która miała wstrząsnąć infrastrukturą tradycyjnych finansów, pozostały wspomnienia.
W Chinach krypto zostało zakazane w roku 2021. Natomiast rozkwita w USA. Po decyzjach SEC-u zezwalających na tworzenie ETF-ów opartych na bitcoinie i ethereum ten segment rynku jest na tyle uznany, że nic mu tam nie zagraża. A to znaczy, że należy się spodziewać nie schyłku, lecz wzrostu popularności inwestowania w kryptoaktywa także poza Ameryką. Tego już się raczej nie da odwrócić.
Jeszcze lepsza aura może nastać w razie wygranej Trumpa w listopadowych wyborach. Na wiecu wyborczym w Nashville kilka tygodni temu niespodziewanie obiecał, że Stany Zjednoczone staną się światową stolicą krypto. Jak zauważyli wkrótce potem dziennikarze „The Economist”, to jedna z tych obietnic wyborczych, których dotrzymanie będzie stosunkowo łatwe, bo... już teraz jest dotrzymana.