Wysokie bezrobocie z pewnością negatywnie wpływa na gospodarkę i życie społeczne. Ale to wcale nie oznacza, że niskie bezrobocie czy stan pełnego zatrudnienia nie mają swoich ujemnych konsekwencji. Zarówno ekonomicznych, jak i społecznych. Wiele wskazuje na to, że w naszym kraju właśnie zaczynamy je odczuwać. Wystarczy zapytać przedsiębiorców, jakie są obecnie największe bariery rozwoju ich firm. Przede wszystkim brak rąk do pracy. Ale nie tylko menedżerowie mogą mieć powody do narzekań. Również inne strony stosunków gospodarczych, jak na przykład klienci, mieliby powód do narzekania. W ostatnim roku niejednokrotnie w różnych sklepach na uwagę o nieodpowiedniej obsłudze klienta dało słyszeć cierpkie uwagi personelu sugerujące, że klienci mają szczęście, zastając jeszcze jakąkolwiek obsługę, bo „za chwilę już nikt będzie tu pracował". Już chyba dobitniejszy dowód na dominację pracowników nad pracodawcami na rynku pracy trudno znaleźć.
Oczywiście można by strywializować problem i zauważyć, że po prostu wahadło koniunktury na tym rynku odchyliło się obecnie w skrajne położenie na korzyść pracowników. Po wielu latach kształtowania się rynku pracodawcy. Są tego ewidentne dobre strony. Taki układ sił powoduje, że więcej osób pracuje. Dzięki temu zwiększają się wpływy budżetowe. Jeśli nawet nie z tytułu podatku dochodowego PIT (wszak najmniej zarabiającym wzrosła kwota wolna od podatku, a szara strefa również wchłania pracowników), to z podatku VAT, który tak dzielnie jest uszczelniany. W takiej sytuacji powinny również zmniejszyć transfery socjalne z budżetu.
Jednak ten idylliczny obraz dosyć mocno odbiega od rzeczywistości. Kuleją inwestycje prywatne. Przedsiębiorcy najwyraźniej unikają większego ryzyka inwestycyjnego i zostawiają wielkie projekty państwu. Niepewność otoczenia ekonomicznego, a zwłaszcza prawnego, powoduje poważną wstrzemięźliwość w podejmowaniu długoterminowych wyzwań biznesowych. Tym bardziej że zwiększa się świadomość rychłego (za dwa, trzy lata, a może wcześniej) wygaśnięcia impulsów rozwojowych z gospodarki europejskiej i funduszy unijnych. Niska wydajność pracy również nie zachęca do zwiększania mocy wytwórczych. Na dodatek pojawiła się już coraz mocniejsza presja płacowa, co oznacza konieczność podejmowania trudnych decyzji – przerzucać zwiększone koszty na klienta, obniżyć marżę ciesząc się zwiększonym wolumenem czy zastosować jakiś wariant pośredni polityki cenowej?
W zaistniałej sytuacji trudno się dziwić, że na przykład w budownictwie tak bardzo brakuje tzw. mocy przerobowych. Niejeden przetarg publiczny kończy się fiaskiem z powodu braku ofert albo złożenia wyłącznie ofert cenowych zdecydowanie wyższych od założonego budżetu inwestycyjnego. A przecież płatnik z sektora publicznego to nie lada gratka dla wykonawcy ze względu na wiarygodność płatniczą. Innym problemem okazuje się być tempo wzrostu wydajności pracy w fazie koniunkturalnej, cechującej się „polowaniem na pracownika". W warunkach pełnego zatrudnienia i jednocześnie przy występującej równocześnie luce kompetencyjnej (skills gap) bardzo wyraźnie rośnie ryzyko nieefektywnej polityki zatrudnienia w przedsiębiorstwie. A to może oznaczać nie tylko generalne pogorszenie relacji kosztów do przychodów. Grozi wręcz niemożność pokrycia kosztów zatrudnienia nowych pracowników przez przychody firmy generowane przez tę grupę. I to nie tylko w okresie kilku miesięcy (co wydawałoby się zjawiskiem naturalnym ze względu na okres wdrożenia się pracowników do pracy), ale na stałe.
W polskich warunkach dodatkowym obciążeniem dla firm jest niski etos pracy. Badania socjologiczne wykazały, że w sytuacji dużej łatwości znalezienia alternatywnej pracy wyraźnie spada wewnętrzna motywacja pracowników do sumiennego wypełniania obowiązków zawodowych. W naszym kraju, podobnie w kilku innych krajach byłego bloku sowieckiego, to zaangażowanie pracowników w warunkach rynku pracownika drastycznie spada.