Jak ocenia pan fakt, że po przejęciu mBanku przez PKO BP albo Pekao udział w rynku banków kontrolowanych przez państwo może wzrosnąć do prawie 48 proc.?
Negatywnie. Tak jak to powinien ocenić każdy, kto pamięta, jak wyglądał system, gdy dominującą własnością była właśnie ta państwowa. To, że zwiększenie udziału w bankach dokonywane jest przez pozornie niezależnie działające spółki giełdowe (państwowe), nic nie zmienia. Błąd jednego właściciela, np. niewłaściwie szacowane ryzyko, zła strategia czy nawet celowe działanie na szkodę spółki, nie powinien mieć wpływu na gospodarkę. A tak się właśnie może stać, gdy jeden właściciel będzie miał zbyt duży udział w rynku. Jeden właściciel kilku podmiotów naturalnie w długim terminie ogranicza też konkurencję na rynku, co samo w sobie nie jest korzystne dla klientów ani gospodarki. Ochronę przeciw takim przypadkom zapewniają regulacje antymonopolowe, które – niestety – w tym przypadku zdają się nie mieć zastosowania.
Czemu udział Skarbu Państwa w bankowości nie powinien rosnąć?
Wzrost tego udziału wprost prowadzi do zwiększenia ryzyka systemowego sektora, gdyż najprawdopodobniej jeden właściciel będzie prowadził podobną politykę we wszystkich swoich bankach, jej niepowodzenie będzie się kładło cieniem nie na jednym, ale na kilku podmiotach. Gdy gospodarka działa sprawnie i nic jej nie zagraża, nie stwarza to jeszcze dużego problemu, a korzystają nawet na tym czasem konkurenci, jeśli banki państwowe wykazują się mniejszą efektywnością działania. Jednak prawdziwe kłopoty przychodzą, gdy nadciągnie kryzys i okaże się, że banki są pełne kredytów udzielonych na nie do końca sensowne ekonomicznie projekty czy finansują inne państwowe podmioty czy wręcz całe branże, które w takich warunkach sobie przestają radzić. Dodajmy do tego ryzyka wynikające ze zbyt bliskiej styczności polityki i funkcjonowania firm, może się to objawiać naciskami na prowadzenie np. bardziej ryzykownej działalności kredytowej, niż byłaby rozsądna. Doprowadzamy w ten sposób do sytuacji, że właściciel wielu banków jednocześnie kontroluje spółki i urzędy je nadzorujące. Do tego dochodzi, łagodnie mówiąc, „nie do końca transparentna i oparta na nieznanych kryteriach" polityka kadrowa w państwowych instytucjach. To przepis na kłopoty w przyszłości. Przypadki krajów, gdzie udział państwa w bankowości był duży, nie są raczej zachęcające. Wprzęgnięcie firm w machinę państwową, co dzieje się np. w energetyce, nie dość, że nie działa na korzyść tych firm czy akcjonariuszy mniejszościowych – czym można by się jeszcze nie przejmować – to wcale nie powoduje poprawy sytuacji w tych branżach w skali kraju ani nie przekłada się na poprawę w całej gospodarce. A tego nie powinno się już bagatelizować. Nie widzę powodu, dla którego akurat państwowe banki miałyby lepiej się odnaleźć niż prywatne w czasie ofensywy fintechów czy ograniczenia wzrostu gospodarczego.
Zwolennicy „repolonizacji" twierdzą jednak, że dzięki temu ośrodek decyzyjny banków będzie w Polsce.