Przez długie dziesięciolecia nie było w Polsce większego symbolu stabilności, niewzruszonej wartości i bogactwa niż dolar. W chudych latach komunizmu "zielony" królował w Peweksach, maleńkiej enklawie kapitalizmu w samym środku gospodarki centralnie planowanej, gdzie za niebotyczne sumy (jak na ówczesne kieszenie Polaków) można było kupić niedostępne gdzie indziej słone orzeszki, zachodnie alkohole, dżinsy i sześciopaki Żywca. Ceny dolara mogły być niebotyczne, ale były jedynym trwałym punktem odniesienia w zbudowanej na piasku komunistycznej gospodarce. Dlatego wyrażano w nich najważniejsze długoterminowe transakcje - np. związane z zakupem i sprzedażą nieruchomości. I w nich trzymano kurczowo oszczędności, zakładając że jest to jedyny sposób na zabezpieczenie ich realnej wartości. Kiedy w końcu lat 80. ubiegłego wieku padał pokraczny system centralnego planowania, większość zgromadzonych na kontach oszczędności Polaków stanowiły waluty. I całkiem rozsądnie, bowiem kto był naiwny i trzymał oszczędności w starych złotych, temu właśnie ich większość przepadała, zżerana przez galopującą inflację.
Polska nie była wcale jedynym krajem, w którym dolar był uważany za ostoję stabilności. Doświadczenie wojenne przekonały niemal wszystkich Europejczyków, że jedyną pewną walutą, która zachowuje swoją wartość niezależnie od tego, czy kraj okupuje Wehrmacht czy Armia Czerwona - jest zielony banknot z wizerunkiem amerykańskiego prezydenta (a jeśli chce się mieć 110 proc. pewności, to zamiast banknotu jeszcze lepiej trzymać dolary w formie złotych monet). Nawet kiedy minęła wojenna zawierucha, dolar utrzymał swoją rolę waluty całego świata. W krajach zachodnich lokalne waluty zostały związane z dolarem tzw. systemem Bretton Woods, w ramach którego dolar trzymał swój parytet w stosunku do złota, natomiast zadaniem innych krajów było utrzymanie stabilnego kursu względem dolara. System ten całkiem dobrze działał aż do początku lat 70. XX wieku. W roku 1972 prezydent Nixon zdecydował o odejściu od stałego parytetu dolara względem złota, co zaowocowało perturbacjami i pewnym osłabieniem dolara wobec głównych walut świata zachodniego, a następnie siłę dolara nadwyrężył wybuch światowej inflacji związanej ze wzrostem cen ropy naftowej. Mimo to przez ostatnie ćwierćwiecze dolar nadal spełniał rolę głównej światowej waluty, przetrzymywanej w skarbcach wszystkich banków centralnych świata w celu zapewnienia wymienialności i siły ich własnego pieniądza.
I nagle, gwałtownie i niespodziewanie, przekonanie o potędze dolara na naszych oczach sypie się w proch. Za jedno euro, które jeszcze kilka lat temu było warte niecałego dolara, teraz trzeba na światowych rynkach płacić półtora dolara. Kurs złotego, który jesienią 2000 roku niebezpiecznie zbliżał się do granicy 5 zł za dolara, dziś sięga połowy tej sumy. Potężnie wzmocniły się wobec dolara niemal wszystkie ważniejsze waluty świata - funt, jen, frank szwajcarski - a także wiele walut w krajach rozwijających się.
Czy to koniec potęgi dolara, czy tylko czasowe załamanie, po którym powrócą dawne czasy potęgi "zielonego"? Nie należy, oczywiście, przesadzać z panikarskimi nastrojami i skazywać dolara na ostateczny upadek. Ale z drugiej strony, trzeba wziąć pod uwagę szereg faktów sugerujących, że spadek wartości dolara wobec innych głównych walut świata może być zjawiskiem nieuchronnym i trwałym.
Przede wszystkim, gospodarka Stanów Zjednoczonych jest słabsza, niż sądzi większość ludzi. Głównym powodem tej słabości jest niski poziom oszczędności - od ćwierć wieku Amerykanie systematycznie zadłużają się wobec reszty świata, po to by sfinansować swoje zbyt rozrzutne życie. Obecnie po to, aby zatkać dziurę w bilansie płatniczym, Stany pożyczają na światowych rynkach (przede wszystkim poprzez sprzedaż swoich obligacji) przerażającą sumę ponad 800 miliardów dolarów rocznie! Potęga dolara przez kilkadziesiąt lat bazowała na tym, że USA były wierzycielem reszty świata. Dziś są dłużnikiem - przede wszystkim w stosunku do krajów Dalekiego Wschodu oraz Europy Zachodniej .