Mamy właśnie w kraju największy kryzys polityczny od kilku lat, w wyniku którego może dojść do dymisji rządu i przedterminowych wyborów. Mamy niekończące się awantury na wszystkie możliwe tematy - od życia poczętego, poprzez lustrację i podsłuchy telefoniczne, aż do badania DNA wicepremiera. Mamy wstrzymaną prywatyzację i kompletne bezhołowie w spółkach Skarbu Państwa. Mamy wiszącą nad głową groźbę przegrania megasporu z Eureko, który - jeśli dojdzie do najgorszego - może kosztować każdą polską rodzinę wysokie kilkaset złotych. Mamy reaktywowaną komisję śledczą, której główną ambicją wydaje się udowodnienie, że słowo "bank" w istocie rzeczy jest synonimem słowa "złodziejstwo". Mamy budżet ze zbyt dużym deficytem, o którym powszechnie mówi się, że jest budżetem przypieczętowującym zmarnowanie szansy poważnej reformy finansów publicznych, którą na jakiś czas dała nam do ręki dobra koniunktura.
Mamy więc wszystkie możliwe kłopoty, które powinny prowadzić do osłabienia siły waluty. I mamy kurs dolara na poziomie 2,80 złotego, czyli dokładnie tyle samo, co w końcu roku 1996 - choć w tzw. międzyczasie nasza inflacja wyniosła blisko 80 proc., a amerykańska około 25 proc. Czy rynek jest ślepy i nie widzi zagrożeń? Czy rynek jest głuchy i nie słyszy wszystkich narzekań, które na temat swojej gospodarki wygłaszają Polacy?
Nie, chyba jednak rynek ma swój rozum. Przede wszystkim, starając się wytłumaczyć zjawisko pozornie niewytłumaczalne - patrzy na fundamenty, na których opiera się polska gospodarka. I patrząc tam zauważa, że wydajność pracy w polskim przemyśle wzrosła w ostatniej dekadzie 2,2 razy - znacznie szybciej niż w przemyśle amerykańskim lub zachodnioeuropejskim. Jednocześnie dzięki restrykcyjnej polityce pieniężnej sprzed kilku lat drastycznie został ograniczony deficyt obrotów bieżących naszego kraju - i w tej chwili wyróżniamy się pod tym względem korzystnie na tle niemal wszystkich krajów regionu. Deficyt obrotów bieżących Polski wynosi niecałe 2 proc. produktu krajowego brutto, a deficyt obrotów bieżących Łotwy sięgnie prawdopodobnie w tym roku 20 proc. PKB!
Po drugie, rynek patrzy na polskie członkostwo w Unii Europejskiej i uznaje je za rodzaj gwarancji długookresowego rozwoju. W ślad za lepszymi ocenami perspektyw rozwojowych, do kraju napływają miliardy dolarów i euro inwestycji - przede wszystkim inwestycji bezpośrednich, czyli budowy nowych fabryk i centrów usługowych, ale również inwestycji portfelowych, czyli zakupu złotówkowych aktywów finansowych. Spada również postrzegane przez inwestorów ryzyko angażowania kapitału w Polsce - a w ślad za tym nawet nasze dość skromne stopy procentowe wyglądają całkiem zachęcająco. A do tego wszystkiego dochodzi fakt, że wybudowane w znacznej mierze (choć nie wyłącznie) przez ponadnarodowe koncerny nowoczesne fabryki samochodów, sprzętu AGD, żywności i mebli z roku na rok gwałtownie zwiększają sprzedaż eksportową, przyczyniając się do spadku do nieznacznych rozmiarów deficytu handlowego.
No i po trzecie, sytuacja gospodarcza kraju wygląda dobrze. Nadal szybko rośnie PKB i wydajność pracy, zwiększają się inwestycje, przyspiesza cały popyt krajowy. Polityka pieniężna prowadzona jest przez niezależny bank centralny, który nie dopuści do znacznego wzrostu inflacji, prędzej czy później podnosząc stopy procentowe - i to niezależnie od tego, czy będzie się to politykom podobać, czy też nie. A stan finansów publicznych, choć daleki od ideału - jeszcze dalszy jest od jakiejkolwiek katastrofy, dzięki umiarkowanemu, jak na warunki europejskie, zadłużeniu publicznemu i obniżającemu się stopniowo na fali dobrej koniunktury deficytowi.