Mnożą się analizy sugerujące, że trwające już osłabienie gospodarki amerykańskiej może być najdotkliwszym od czasu Wielkiego Kryzysu lat trzydziestych. A kłopoty wielu instytucji finansowych krajów rozwiniętych grożą destabilizacją globalnych rynków finansowych. Twierdzenie o olbrzymim znaczeniu gospodarki amerykańskiej dla koniunktury światowej jest truizmem. Ale, czy poważne gospodarcze problemy USA przesądzają już o dramatycznym spowolnieniu globalnej gospodarki, czy nawet o światowej recesji? Byłbym bardzo ostrożny ze stawianiem takiej tezy.
W świecie gospodarki zaszły w ostatnich latach tak duże zmiany, że trudno wręcz ogarnąć ich całokształt i powiązać w logiczny związek przyczynowo-skutkowy. Najlepiej widać to po bardzo rozbieżnych opiniach dotyczących wpływu amerykańskich kłopotów na rynku nieruchomości i finansowym na kondycję światowej gospodarki. Część analityków twierdzi, że "siła rażenia" Amerykanów jest czynnikiem dominującym i trudno znaleźć pozytywne czynniki będące w stanie zrównoważyć fatalne impulsy zza oceanu. Jednak znajdują się również głosy twierdzące, że w ostatnich latach dokonały się bardzo poważne zmiany jakościowe na gospodarczej mapie świata. Na tyle poważne, aby zanegować dotychczas używane parametry w modelach ekonometrycznych.
Na początku XXI wieku doszło do bezprecedensowej kumulacji kapitału w regionach uznawanych do tej pory za biedne lub co najwyżej nazywane perspektywicznymi. Otóż owe "perspektywy" właśnie się zrealizowały. Czy w momencie wybuchu "kryzysu rosyjskiego" (zaledwie 10 lat temu) ktoś mógł przypuszczać, że dziś rezerwy tego kraju przekroczą 500 mld dolarów? A Brazylia, która kilka lat temu borykała się z poważnymi kłopotami i musiała mocno zapożyczać się, stanie się właśnie wierzycielem netto. Takie przykłady można mnożyć.
Dziś, moim zdaniem, najważniejsze dla światowej gospodarki nie jest samo tempo wzrostu krajów emerging markets, ale sposób wykorzystania zgromadzonych już tam kapitałów. W tej dziedzinie zaszła olbrzymia zmiana w porównaniu z poprzednimi dekadami. Wcześniej wszelkie okresy poprawy w bilansach mniej rozwiniętych gospodarek wykorzystywane były do zawłaszczania kapitałów przez kręgi władzy, uspokajania społecznych nastrojów (albo poprzez transfery socjalne, albo wzmacnianie wyposażenia resortów siłowych - wojska, policji) lub w najlepszym razie do inwestycji w swoją gospodarkę. Inwestycje często nieracjonalne, w prymitywną gospodarkę opartą na wydobyciu i eksporcie surowców.
Tymczasem dziś zupełnie inaczej zagospodarowuje się dużą część zysków z szybkiego rozwoju. (Tylko część, ponieważ i oligarchowie, i resorty siłowe nadal są pierwsi w kolejce). Korzystając z możliwości stworzonych przez globalizację kraje emerging markets w dużej mierze lokują swoje nadwyżki finansowe w gospodarkach rozwiniętych. I to nie tylko w instrumentach dłużnych, ale coraz chętniej kupując udziały w firmach. Dotyczy to zarówno kapitału państwowego, jak i prywatnego.