To nie jest czas niezależnych banków

Idea niezależnej bankowości centralnej otrzymuje cios za ciosem. Kryzys sprawił przecież, że potrzebne są nowe rozwiązania, a żadnych świętości już nie ma w ekonomii

Aktualizacja: 15.02.2017 07:02 Publikacja: 16.02.2013 11:35

Hubert Kozieł

Hubert Kozieł

Foto: Archiwum

– Polityka pieniężna to zbyt poważna sprawa, by ją zostawiać bankierom centralnym – żartował ekonomiczny noblista Milton Friedman. Od wybuchu kryzysu słowa tego ekonomicznego guru nabrały jednak nowego znaczenia. Banki centralne stykają się z coraz silniejszą polityczną presją – prośbami, sugestiami, naciskami, a nawet groźbami rządów chcących skłonić monetarnych decydentów do prowadzenia polityki mającej pomóc gospodarce szybciej wyjść z kryzysu. Wiele wskazuje, że presja ta w nadchodzących miesiącach i latach jeszcze się nasili. Wszak władze Japonii, a więc trzeciej pod względem wielkości gospodarki świata, złamały opór Banku Japonii, zmuszając go do odważniejszego zaangażowania się w walkę z deflacją. Co więcej, inwestorzy przyjęli to z entuzjazmem, co może stanowić zachętę dla innych rządów mówiącą, że uderzenie w niezależność banku centralnego popłaca.

Niektórzy mówią już o nowej epoce: końcu świata niezależnych banków centralnych. – Widzimy już przypadki, np. na Węgrzech i w Japonii, gdzie nowe rządy mocno angażują się w politykę banków centralnych, domagając się luźniejszej polityki pieniężnej i grożąc autonomii banku centralnego. Konsekwencją tego może być polityzacja kursów wymiany walut i seria dewaluacji mających zwiększyć konkurencyjność gospodarek, czego jak dotąd szczęśliwie uniknęliśmy – ostrzega Jens Weidmann, prezes Bundesbanku. – Weidmann, którego instytucja służyła za wzór niezależności podczas tworzenia EBC, może mieć rację, prognozując, że era niezależnej bankowości centralnej może dobiec końca – uważa Stephen King, główny ekonomista brytyjskiego banku HSBC.

Od Budapesztu po Tokio

Najgłośniejszym przykładem nacisków politycznych na bank centralny w Europie była wojna węgierskiego rządu kierowanego przez Viktora Orbana z Andrasem Simorem, prezesem Narodowego Banku Węgier. Obaj decydenci nie lubili się jeszcze, zanim w 2010 r. Orban doszedł do władzy. Powód niechęci był oczywisty: dla orbanowskiej centroprawicy, Simor to przede wszystkim nominat socjalistów (czyli tej formacji, która wpędziła Węgry w ciężki kryzys), ukrywający na cypryjskich kontach dochody przed fiskusem symbol „zgniłego postkomunistycznego porządku". Do tego doszedł spór o politykę pieniężną. Od samego początku rząd Orbana chciał, by bank centralny luzował politykę. Simor i jego sojusznicy w Radzie Polityki Pieniężnej opierali się przed tym, wskazując, że w okresie kiepskiego postrzegania Węgier przez inwestorów trzeba przede wszystkim dbać o stabilność systemu finansowego, czyli m.in. nie dopuścić do załamania kursu forinta. Bank centralny bronił się też przed próbami sięgnięcia przez rząd do jego rezerw i sceptycznie odnosił się do takich pomysłów ekipy rządzącej, jak podatek bankowy. Gabinet Orbana odpowiedział, obniżając Simorowi pensję i wprowadzając zmiany w funkcjonowaniu Rady Polityki Pieniężnej, umożliwiającej mu szybsze wprowadzenie tam swoich nominatów. Wywołało to gniewną reakcję Brukseli, Europejskiego Banku Centralnego oraz Międzynarodowego Funduszu Walutowego (zerwanie rozmów o pomocy finansowej dla Węgier, groźba zamrożenia funduszy unijnych). Rząd Orbana pod presją wycofał się z części zmian legislacyjnych wymierzonych w pozycję Simora (który oferował nawet, że będzie pracował za symbolicznego 1 forinta miesięcznie), ale to ostatecznie węgierski premier okazał się zwycięzcą.

– Przyjeżdżałem tutaj od wielu lat, ale w tym roku jestem tutaj po raz ostatni. Jako szef banku centralnego – te słowa Simora, wypowiedziane na styczniowej konferencji Euromoney w Wiedniu, wywołały salwę śmiechu wśród publiczności. Kadencja Simora kończy się 2 marca. Wśród jego potencjalnych następców wymieniani są: minister gospodarki Gyorgy Matolcsy oraz Mihaly Varga, minister odpowiedzialny za negocjacje z MFW. Od kilku miesięcy w węgierskiej RPP dominują ekonomiści wyznaczeni przez rządzącą partię Fidesz. Cały czas przegłosowują Simora i dzięki temu bank centralny luzuje politykę pieniężną. Inwestorzy specjalnie tym się nie przejmują. W zeszłym roku forint zyskał wobec dolara najbardziej spośród wszystkich walut świata. Węgierskie obligacje dziesięcioletnie rok temu miały rentowność wynoszącą ponad 9 proc., a teraz mają sięgającą 6,6 proc. Rynek jest przekonany, że Węgry poradzą sobie bez pomocy MFW i zapewne bez Simora również.

O ile jednak Węgry początkowo spotkały się z powszechnym potępieniem, gdy uderzyły w niezależność banku centralnego, to dużo radykalniejsze działania japońskich władz inwestorzy przyjęli z zachwytem. Gdy 5 lutego 2013 r. Masaaki Shirakawa, prezes Banku Japonii, zapowiedział, że ustąpi 19 marca, na trzy tygodnie przed końcem kadencji, na tokijskiej giełdzie doszło do euforycznych zwyżek. Rynki świętowały bezwarunkową kapitulację Shirakawy w starciu z premierem Shinzo Abe. Obecny szef japońskiego rządu już na jesieni zeszłego roku, podczas kampanii wyborczej, zapowiadał, że skłoni Bank Japonii do luzowania polityki pieniężnej i silniejszego zaangażowania się w walkę z deflacją. Obietnicę spełnił. Przedstawiciele jego administracji otwarcie grozili, że jeśli Bank Japonii nie będzie luzował polityki, parlament ograniczy mu uprawnienia. Shirakawa ugiął się pod presją. Władze Banku Japonii, na posiedzeniu z 22 stycznia, zdecydowały, że cel inflacyjny zostanie podniesiony z 1 proc. do 2 proc. i będzie dalej luzował swoją politykę. Wielkość obecnie realizowanego programu skupu aktywów nie została zmieniona – do końca roku sięgnie on 101 bln jenów (1,1 bln USD), ale wraz z początkiem 2014 r. ma się zacząć nielimitowany czasowo program ilościowego luzowania polityki pieniężnej. Bank Japonii będzie skupował co miesiąc obligacje i bony skarbowe warte 13 bln jenów. Wkrótce nowi nominaci w Banku Japonii (oprócz Shirakawy odchodzi też dwóch wiceprezesów) będą mogli jeszcze bardziej poluzować politykę pieniężną – ku radości rządu Abe, inwestorów, eksporterów chcących osłabienia jena i milionów Japończyków zmęczonych trwającym od wielu lat kryzysem.

Richard Warner, ekonomista z Uniwersytetu Southampton, w swojej książce „Princes of the Yen" dowodzi, że to właśnie Bank Japonii jest odpowiedzialny za to, że Krajowi Kwitnącej Wiśni nie udało się jak dotąd zakończyć straconego dwudziestolecia po kryzysie finansowym z końcówki lat 80. Instytucja ta robiła zbyt mało, by stymulować gospodarkę, zmuszając przez to kolejne japońskie rządy do fiskalnej stymulacji. Teraz władza polityczna się zbuntowała i żąda, by bank centralny dał z siebie wszystko w walce z kryzysem.

Aż poleje się krew

– Rola banków centralnych oraz ich relacje z rządami podlegają rewizji w związku z doświadczeniami światowego kryzysu finansowego. Władze coraz częściej uznają wagę koordynowania decyzji gospodarczych pomiędzy różnymi instytucjami. Ale obok takich działań jak skupowanie przez banki centralne obligacji, by wspomóc gospodarkę, czy też osłabianie waluty, by chronić eksport, rozmywa to granicę pomiędzy polityką pieniężną a fiskalną – wskazuje Venugopal Reddy, były prezes Banku Rezerw Indii.

Z badań Paula McCulleya, byłego dyrektora zarządzającego PIMCO (największego funduszu obligacyjnego świata), oraz Zoltana Poszara, ekonomisty Międzynarodowego Funduszu Walutowego, wynika, że wielkość poparcia rządzących i społeczeństw dla idei niezależnej bankowości centralnej jest związana z tym, w jakiej fazie cyklu znajduje się gospodarka. Jest ono „w modzie" w czasach prosperity, a traci na popularności, gdy gospodarka jest osłabiona. Nieprzypadkowo w 1946 r., gdy USA przeżywały powojenną recesję, Fed została obarczona przez Kongres nowym mandatem: dbaniem o to, by stopa bezrobocia była stosunkowo niska. Przez następne pięć lat Rezerwa Federalna była praktycznie tłamszona przez Departament Skarbu. Teraz, gdy świat przeżywa największy kryzys gospodarczy od lat 30., nie powinno więc dziwić, że niezależność banków centralnych nie jest w cenie. Nadzwyczajna sytuacja znowu wymusza niekonwencjonalne działania. Gdy kryzys się skończy, politycy znowu zostawią politykę pieniężną bankierom centralnym.

[email protected]

Równi i równiejsi, czyli jak EBC obalił rząd

Nie wszystkie banki centralne w ostatnich latach odczuwały podobną presję polityków. Niektóre same potrafiły wywierać naciski na rządy, a Europejski Bank Centralny wykazał nawet, że ma moc ich obalania. W połowie 2011 r. EBC wysłał władzom Hiszpanii i Włoch listę swoich zaleceń dotyczących reform gospodarczych – m.in. systemów emerytalnych i rynku pracy. Gdy włoski rząd kierowany wówczas przez Silvio Berlusconiego opierał się przed wprowadzaniem w życie tych żądań (co było spowodowane tym, że wiele z zaleceń EBC dotykało delikatnych politycznie spraw), EBC przestał skupować z rynku włoskie obligacje. Ich rentowność skoczyła wówczas ostro w górę, a Berlusconi pod naciskiem rynków musiał odejść ze stanowiska. Nowym premierem został technokrata Mario Monti i zaczął wdrażać reformy zalecane przez MFW. EBC jednak potrafi również utrzymywać rządy przy życiu. Dzięki temu, że ta instytucja zapewniła rynkom wiele miesięcy spokoju (dzięki programowi OMT), dłużej może przetrwać gabinet niemieckiej kanclerz Angeli Merkel oraz rządy kilku innych państw strefy euro.

Firmy
Zremb: kontrakty dla wojska procentują
Materiał Promocyjny
Pieniądze od banku za wyrobienie karty kredytowej
Firmy
Rurexpol do likwidacji
Firmy
Mercator na zakupach. W planach luksusowe apartamenty
Firmy
Klepsydra nie zamierza zwalniać tempa
Materiał Promocyjny
Sieć T-Mobile Polska nagrodzona przez użytkowników w prestiżowym rankingu
Firmy
Czy da się odpolitycznić spółki z udziałem Skarbu Państwa?
Firmy
Rząd chce zmobilizować kapitał do finansowania start-upów