Dwa lata temu pisaliśmy, że crowdfunding udziałowy w Polsce wystrzelił, rok temu – że czeka go ciężki rok, a już w tym roku pisaliśmy o końcu gorączki crowdfundingu. W listopadzie weszły w życie nowe regulacje, które zwiększyły limit zbiórek z 1 do 5 mln euro, co oznacza, że na polskim rynku można zebrać w taki dosyć nieoficjalny sposób nawet 20 mln zł. A jednak od listopada nie przeprowadzono według KNF ani jednej zbiórki. Co się stało?
Ta sekwencja zdarzeń łączy się z wejściem w życie ustawy o finansowaniu społecznościowym, która implementowała przepisy unijne, rozporządzenie dotyczące nowych regulacji dla całego crowdfundingu inwestycyjnego. I rzeczywiście, wydaje mi się, że na polskim rynku mamy do czynienia z dużym zastojem. W okresie przejściowym, do 10 listopada 2023 r.,było bardzo niewielkie zainteresowanie wnioskami o licencję. Być może komunikacja z szeroko rozumianym rynkiem crowdfundingowym przebiegła w nie do końca odpowiedni sposób. Obserwuję od jakiegoś czasu największe platformy crowdfundingowe na świecie, jedna z moich ulubionych to brytyjska crowd tube. Tam projektów jest bez liku, trudno je policzyć. Mają wartość od 100 tys. do nawet 4 mln funtów. To jest też dobra inspiracja dla całego rynku, na przykład private equity czy venture capital. Jest tam sporo rewolucyjnych pomysłów, począwszy od spółek zajmujących się dronami, biotechnologią, nowoczesną medycyną.
A w Polsce?
Faktycznie widzę duży zastój w małych emisjach crowdfundingowych. Nie wiem do końca, z czego wynika, że spółki stwierdziły, iż jednak przeczekają ten moment pierwszego finansowania. Chodzi o spółki na wczesnym etapie rozwoju, które najczęściej były klientami topowych polskich platform crowdfundingowych. Stwierdziły, że jednak nie będą zbierać miliona, 2 czy 5, tylko poczekają i lepiej się przygotują. Interpretuję to zjawisko tak, że nastąpiła trochę brutalna selekcja, bo problem polega na tym, że niewiele się dzieje w rynku crowdfundingu inwestycyjnego.