Kiedyś już tutaj pisałem o Indiach, ale to nie znaczy, że nie warto wracać do tego tematu. Są bowiem sprawy, o których niemalże nie śniło się nawet filozofom. Ich dynamika oznacza stałą aktualność.
W trakcie rozmowy o wyzwaniach stojących przed innowacyjnymi spółkami, jaką odbywałem kilka dni temu z Sanjeevem Choudharym, prezesem Medinice, ponawigowaliśmy z Polski do Indii. Sanjeev rzecz jasna wie i rozumie, jak niebywałą transformację społeczną i gospodarczą przechodzą Indie. Ja twierdzę, że zachodzi ona na przestrzeni ostatnich około dziesięciu lat, wiążąc to jednoznacznie z rządami Narendra Modiego. Sanjeev mówi o 20-leciu, co pewnie znaczy, że Modi nie wziął się z próżni.
Bo to się przygotowywało, się gotowało, się szykowało i się wyłaniało, jak mógłby powiedzieć Edward Stachura, a nie że szast prast i gotowe. Z jednej strony, pod koniec lat 90. wielu traktowało obrót kapitałem w Indiach protekcjonalnie. Z tamtych czasów zapamiętałem konferencyjne wystąpienie szefa giełdy bodajże w Mumbaju. Opowiadając o rynku, powiedział bez szczególnego podkreślenia, a tym bardziej bez żadnej emfazy czy żartu, że „my, w Indiach, mamy 44 giełdy”.
A kiedy na innej konferencji, w Hongkongu, na dwa czy trzy lata przed przekazaniem go Chinom przez Zjednoczone Królestwo, ostatni gubernator miasta Chris Patten przypomniał, że w którychś tam dekadach XIX wieku PKB Chin i Indii osiągał 40 proc. światowego PKB, to nadal brzmiało jak historyczna dygresja. Aczkolwiek sądzę, że intencje gubernatora prelegenta były inne. Myślę, że on ostrzegał, że taki właśnie świat stoi u wrót naszego starego świata.
Dzisiaj to, co dzieje się w Indiach, a konkretnie w dziedzinie inwestowania, „The Economist” w pierwszym listopadowym numerze nazwał „największym eksperymentem w historii kapitalizmu partycypacyjnego.”