Jeszcze tydzień temu wszystko układało się zgodnie z byczym scenariuszem. Indeksy GPW rosły bowiem zgodnie z sezonową anomalią, zwaną efektem stycznia. Wystarczyło jednak kilka sesji, by indeksy wróciły na poziomy z początku roku, a po pozytywnym wpływie owego efektu nie było śladu.
Utracony dorobek
Złożyło się na to kilka czynników, lokalnych i globalnych. W gronie tych pierwszych należy wymienić planowane emisje akcji przez PGE i Eneę, które uderzyły w cały sektor energetyczny, a także nabierającą rozpędu falę zakażeń Covid-19, która uderza z kolei m.in. w spółki odzieżowe jak LPP i CCC. Swoje dołożyły też banki, które po czterotygodniowym rajdzie napędzanym inflacją i oczekiwaniami co do podwyżek stóp w końcu musiały się skorygować.
W kwestii czynników globalnych – tutaj prym wiodła sytuacja na Wall Street, czyli spadające poniżej ważnych średnich kroczących indeksy S&P 500 i Nasdaq Composite, oraz eskalacja konfliktu między Rosją a Ukrainą, która wzmaga międzynarodowe niepokoje i pośrednio wpływa na nastroje inwestorów, co widać było zarówno po zachowaniu moskiewskiego MOEX czy notowanego na GPW WIG-Ukraine.
Wypadkową tych negatywnych czynników był spadek WIG blisko o 4,5 proc. w ciągu ostatnich pięciu sesji. Indeks zniósł cały styczniowy dorobek i w piątek znalazł się poniżej średniej kroczącej z 50 sesji. Ta ostatnia znów skierowała się w dół i do średniej z 200 sesji brakuje jej 1400 pkt. Jeśli dojdzie do skrzyżowania, na wykresie powstanie formacja krzyża śmierci, która, choć nie musi, to może zwiastować poważniejsze spadki.
Jeśli spojrzeć na wykres WIG nieco szerzej, to widać potencjalny zalążek trendu spadkowego. Mamy bowiem listopadowy historyczny szczyt na poziomie 75 018 pkt i styczniowy lokalny szczyt przy 73 697 pkt. Jeśli trwająca fala spadkowa przebije lokalny dołek z grudnia przy 66 200 pkt, to zarysuje nam się układ coraz niższych maksimów i minimów. A tak przecież zaczynają się trendy spadkowe.