Marek Belka od kilkunastu dni jest premierem z nominacji prezydenta i powołał już cały rząd. Wbrew temu, co można było sądzić jeszcze kilka dni temu, nie jest jednak wcale takie prawdopodobne, że rząd uzyska zaufanie Sejmu. Zwalczają go dwie grupy: łasi na wszelakie posady działacze SLD i PSL (nie wspominając o Jagielińskim i jego ferajnie, a także paru mniejszych grupkach) oraz liberalni fundamentaliści, zatroskani, że Belka nie dość ograniczy socjalne zobowiązania państwa.
Ci pierwsi głośno (np. Kuźmiuk) lub półgębkiem (różni działacze SLD) deklarują, że nie mogą ścierpieć antypracowniczych zapędów Belki. PSL nie może też rzekomo akceptować politycznego pochodzenia Belki. To są, niestety, argumenty czysto osłonowe. PSL w przeszłości było rzeczywiście partią nie stroniącą od socjalnego programu, jednak współrządząc ostatnio z SLD, socjalne postulaty bez wahania poświęciło na ołtarzu swoich posad. Fakt że Miller wykopał ich z rządu przy pierwszej nadarzającej się okazji, PSL-owcy próbują obecnie przedstawić jako dowód sprzeciwu wobec rządowej polityki. W istocie sprzeciwiali się tylko w sprawach drugorzędnych i - jak się wydaje - głównie po to, by wytargować więcej stołków. Dokąd byli w rządzie, nie reagowali też na narastającą falę korupcji. Lubią podkreślać, że są z partii Witosa, ale w ogromnej większości kariery robili pod skrzydłami Malinowskiego - w ZSL-u. Kompletnie nie wiadomo, jaką rządową politykę PSL by prowadził. Właściwie wiadomo tylko, że Wojciechowski ma być premierem, a Kuźmiuk ważnym ministrem.
Kompletnie nie wiadomo również, jakiej polityki chcieliby niechętni Belce aktywiści SLD. W przeszłości bez wahania popierali rząd Millera, ale gdy poparcie dla tego rządu (a w konsekwencji dla SLD) znalazło się na dnie, ich serca przepełniła troska o biednych ludzi. Nie widać jednak powodów, by to uczucie było trwałe. Pewne jest tylko, że chcą na czele rządu swojego człowieka (choćby Oleksego, który przecież marszałkiem Sejmu nie musi być dłużej niż był wicepremierem i jest politykiem skłonnym się poświęcić i zostać premierem). Ktoś przecież musi zadbać, by posady w rządzie i administracji piastowali ludzie doświadczeni - najlepiej w PRL.
Trzeba zauważyć, że także ta część SLD, która nazywa się obecnie SdPl, Belki nie popiera. Ich nie brzydzi wprawdzie liberalna skłonność premiera-nominata (choć również odkryli w sobie wielki pociąg do autentycznej lewicy), ale nie mogą znieść, że ci ich koledzy, którzy w SLD zostali, będą nadal parlamentarną bazą rządu. Odkąd odkryli (a stało się to zaraz po tym, jak SLD uzyskała poparcie mniejsze niż 15%), że partia ta przeżarta jest korupcją i zdradziła lewicowe ideały, zamierzają z nią zerwać konsekwentnie, przekreślając wieloletnią przyjaźń.
Poza parlamentem, też rośnie grupa niechętnie patrzących na awans Belki. Niektórzy "bankowi analitycy" i żurnaliści bardzo się obawiają, że premier-nominat zmodyfikuje jedynie słuszny program Hausnera. Oni nie będą głosować w Sejmie (chyba że za pośrednictwem części posłów PO), ale stwarza aurę, która "oddziałuje na rynki" i z pewnością rządowi Belki - jeżeli powstanie - życia nie ułatwi. Co ciekawe, wyraziciele tego punktu widzenia są szczególnie zaniepokojeni (najzupełniej słusznie) możliwym zwycięstwem Leppera. Ale przecież twarda liberalna polityka (pomińmy tu pytanie o jej celowość) musi Lepperowi zwolenników napędzać. Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że w ich przypadku niechęć do Belki jest odrobinę perwersyjna.