Kilkadziesiąt lat eksperymentowania z marksowskim pomysłem na gospodarkę bez rynku i prywatnej własności dało rezultat jednoznaczny. Nie pomogły ciągle podejmowane "reformy". Możemy też spokojnie przyjąć - choć empirycznie tego nie sprawdzono - że nie pomogłoby nawet wdrożenie politycznej demokracji. Wraz z komunizmem nie straciliśmy niczego, czego warto by żałować. A jednak sporo ludzi w Polsce (chyba nawet większość) uważa, że na ustrojowej zmianie stracili. Z sentymentem wspominają Edwarda Gierka. Ci nasi rodacy na pewno nie mają racji. Zapominają, że "za Gierka" ich względny dobrobyt materialny nie wyrastał z sukcesów polskiej gospodarki, ale był uzyskany na kredyt.

Z tego wszelako nie wynika, że te tęsknoty to czysta abberacja zniewolonych umysłów i/lub po prostu wspomnienie młodości. Te czynniki - owszem - mogą odgrywać pewną rolę, ale nie rozstrzygającą. Ci, którzy kapitalizm kochają duszą całą, nie powinni się łudzić, że jego krytycy wymrą razem ze starym pokoleniem. Otóż na pewno zastąpią ich nowi kontestatorzy. Więcej nawet, jeżeli kapitalizm będzie nadal ewoluował zgodnie z trendem ostatnich 2-3 dekad, to kontestatorów będzie pewnie przybywać.

Rzecz w tym, że choć kapitalizm jest jedynym systemem dającym szansę efektywnego funkcjonowania gospodarki, to przecież jest to szansa tylko. Co jeszcze ważniejsze, w kapitalizmie - nawet, gdy generalne osiąga on sukces - zawsze są przegrani. Więcej jeszcze, gdy kapitalizm przybiera formę bardzo liberalną, to przegranych jest ewidentnie więcej niż wygranych. Przez wiele lat sądzono, że jednak efektywność i wzrost w długim okresie w końcu przyniosą poprawę wszystkim (w każdym razie ogromnej większości). Znalazło to wyraz w słynnym powiedzeniu J. Kennedy?ego: "wszystkie łodzie się podnoszą, gdy jest przypływ". Niestety, są dziś dostępne statystyczne dowody, że w liberalnym (amerykańskim) kapitalizmie nawet trwającemu ćwierć wieku przyzwoitemu wzrostowi PKB, może towarzyszyć spadek płac realnych bardzo dużej większości pracowników. W Europie jest to na razie nie do pomyślenia, ale system europejskiego kapitalizmu nadal różni się dość poważnie od modelu amerykańskiego. W szczególności inny jest status pracownika najemnego.

Wielu polityków, ekonomistów i żurnalistów z zapałem przekonuje Polaków, że im szybciej wprowadzimy system amerykopodobny, tym szybciej będziemy się rozwijać i powszechnie uzyskiwać z tego korzyści. Wbrew pozorom, to dyrektywa bardzo kontrowersyjna. Przede wszystkim opiera się na przekonaniu, że dochód na mieszkańca ma znaczenie rozstrzygające. Zapomina się, że dochód może być dzielony skrajnie nierówno. Zapomina się, że konsumenci mogą wydawać pieniądze (być do tego zmuszani) nieefektywnie. Kwota wydatków na ochronę zdrowia przeciętnego Amerykanina jest ponaddwukrotnie wyższa niż Szweda, ale ten ostatni nie ma gorszych usług ochrony zdrowia. Patologie społeczne mogą być źródłem nasilonej przestępczości, a to zmusza do wielkich wydatków np. na ubezpieczenia. Najważniejsze to to, że w liberalnym modelu kapitalizmu, w którym podatki są dość niskie (szczególnie dla najbogatszych) niskie są też wydatki państwa. To musi oznaczać niskie nakłady na kapitał ludzki, niskie inwestycje w infrastrukturę, ale przede wszystkim słabe zabezpieczenie społeczne. Łączne tego konsekwencje nie mogą sprzyjać harmonijnemu rozwojowi gospodarczemu w długim okresie. Wszystko wskazuje na to, że jest pewien rozsądny poziom (różny w różnych krajach) wydatków ponoszonych przez państwo, sprzyjający rozwojowemu dynamizmowi. Nie potrafimy tego poziomu niezawodnie określić, ale możemy być pewni, że nie tylko jego przekroczenie, ale też wydatki od niego niższe nie sprzyjają sukcesowi.Polska spontanicznie zmierza do modelu amerykańskiego. Nierówności już osiągnęły amerykańskie standardy. Rynek pracy jest ciągle "europejski", a podatki znajdują się chyba w pół drogi między Europą i Stanami Zjednoczonymi. Czas poważnie pomyśleć, w jakim systemie chcemy znaleźć się np. za lat dziesięć.