Co indeksy giełdowe spadną, przez Polskę przelewa się fala płaczu. Przede wszystkim inwestorów, co jest oczywiście zrozumiałe. Inwestor, który uczestniczy w rynku giełdowym pośrednio, posiadając jednostki w funduszu inwestycyjnym (w taki sposób uczestniczy w grze zdecydowana większość osób), widząc ich spadającą wartość, ma prawo czuć się poszkodowany. Musi jednak zdawać sobie sprawę, że giełda jest grą, na której nie zawsze się zarabia. A co jeszcze ważniejsze, musi się nauczyć odróżniać zyski i straty papierowe od zysków i strat rzeczywistych. Jeśli dwa lata temu ów inwestor wpłacił do funduszu 1000 złotych, w lipcu 2007 (na szczycie giełdowej hossy) wartość jego jednostek wzrosła - dajmy na to - do 2000 złotych, a w grudniu 2007 r. (po serii silnych spadków oraz - niestety - znacznie mniej spektakularnych wzrostów cen akcji) ich wartość spadła do 1600 złotych, to jego zyski z inwestycji wyniosły 60 procent. Większość posiadaczy jednostek funduszy tak jednak nie rozumuje - ich zdaniem inwestycja nie przyniosła zysku, lecz stratę, bo przecież w stosunku do lipca 2007 r. mają aktywa o wartości o 20 procent niższej.
Całe nieporozumienie opiera się oczywiście na nierozróżnianiu zysków i strat papierowych oraz rzeczywistych. Osiągnięte w lipcu 2007 r. zyski były jedynie zyskami papierowymi - wynikały z hipotetycznego dochodu, który uzyskałoby się, sprzedając w tym momencie jednostki i zmieniając zyski papierowe w realne. Jeśli ktoś jest spekulantem giełdowym, w taki właśnie sposób musi działać - wyczuwać, kiedy ceny akcji osiągną swoje apogeum, po czym szybko je sprzedawać, rezygnując z możliwych dalszych wzrostów. Oczywiście nie zawsze się to udaje, bo nikt nie posiada zdolności doskonałego przewidywania przyszłości. Jeśli jednak ktoś kupił jednostki w funduszu inwestycyjnym po to, by oszczędzać, a nie spekulować, najprawdopodobniej nie jest gotów codziennie śledzić giełdy i podejmować decyzji o sprzedaży lub kupnie. Musi się więc uzbroić w cierpliwość - cieszyć się z zapisanych na papierze zysków, ale również nie wpadać w panikę i rozpacz wówczas, gdy część tych papierowych zysków znika. Innymi słowy - nauczyć się rozliczać inwestycję w dłuższym okresie, w którym w rosnącej gospodarce giełda zazwyczaj przynosi zyski. Chyba że jednostki kupowało się w najgorszym momencie, gdy giełda znajdowała się na samym szczycie spekulacyjnego boomu, z którego droga wiodłaby tylko w dół. A na to nie ma innej rady, jak tylko sprzedać udziały, zanim ich wartość naprawdę mocno spadnie.
Jest jednak grupa graczy giełdowych, którzy wymagają specjalnej troski i od których nie można wymagać, by nauczyli się podejmować decyzje o realizacji papierowych zysków. Mówię o przyszłych emerytach - milionach Polaków, którzy pośrednio stali się inwestorami giełdowymi dzięki reformie emerytalnej. Część ich oszczędności (czyli składek) inwestowana jest oczywiście na giełdzie, co w dłuższej perspektywie powinno zapewnić wyższy dochód z oszczędności niż np. bezpieczne lokaty w papiery skarbowe. W dobrze zarządzanym funduszu emerytalnym im bliżej człowiekowi do emerytury, tym mniejsza część aktywów z jego konta inwestowana jest w sposób ryzykowny - właśnie po to, aby realizować na czas zyski i nie dopuścić przypadkiem do tego, by moment przejścia na emeryturę i wypłaty kapitału (w formie dożywotnich świadczeń) nie nastąpił w czasie giełdowej bessy, gdy znaczna część aktywów ma niską cenę.
Emeryci muszą wiedzieć, że ich inwestycja - z której nota bene nie mogą się wycofać - rozliczana jest w długim okresie, co najmniej kilkunastu lat, a polityka inwestycyjna funduszy regulowana jest specjalnymi zasadami, które ograniczają udział inwestycji ryzykownych w portfelu. Obowiązkiem zarządzających jest oczywiście umiejętne zamienianie zysków papierowych, które można uzyskać z tych ryzykownych aktywów, na zyski realne. W krótkim okresie nie zawsze się to jednak udaje, więc wartość ryzykownych aktywów, które znajdują się na rachunkach przyszłych emerytów, może nieraz spadać.
Przyszłym emerytom należy tłumaczyć ten fakt w sposób szczególnie uważny i zrozumiały. Pomijam już politykę informacyjną samych funduszy, które w walce o klienta nie wahają się w ogóle pomijać problemu zjawiska krótkookresowej fluktuacji wartości ryzykownych aktywów, karmiąc za to klientów danymi o zyskach nadmuchanych dzięki giełdowej hossie.