Dyrektor dobiegającego właśnie końca turnieju w Madrycie Gerard Tsobanian powiedział, że Szwajcar jest drugim obok golfisty Tigera Woodsa sportowcem, który nie ma narodowości. Miał na myśli to, że klasa Federera, uroda jego tenisa, gracja, z jaką porusza się po korcie, sprawiły, że niezależnie od tego, gdzie i z kim gra, ludzie mu kibicują i przede wszystkim kupują bilety na jego mecze i zarywają noce w Europie, by zobaczyć, jak mu idzie w Australii.
Francuski tenisista Jo-Wilfried Tsonga długo nie mógł wybaczyć rodakom, że gdy spotykał się z Federerem w półfinale paryskiego turnieju Roland Garros wspierali go cicho, jakby wstydliwie, bo tak naprawdę ich serca biły dla Szwajcara. Tak jest wszędzie na świecie, w Nowym Jorku podczas US Open poparcie dla Federera już kilka razy niebezpiecznie graniczyło z szowinizmem i brakiem szacunku dla jego rywala. Nawet siostry Williams nie wzbudzały na kortach Flushing Meadows aż takiego entuzjazmu.
Pojednanie z Paryżem
Nic dziwnego, że gdy trzy lata temu Federer ogłosił, że nie będzie już grał na nawierzchni ziemnej, bo to tenis zbyt wyniszczający dla jego starych kości, na paryskim stadionie przy Lasku Bulońskim zapanowała niemal żałoba. Dyrektor turnieju, były znakomity gracz i kapitan reprezentacji Francji w Pucharze Davisa Guy Forget, robił wszystko, by jednak sprowadzić Federera. Gdy dwa lata temu pojawiła się informacja, że może Szwajcar spróbuje, że zaczął treningi na kortach ziemnych, Forget posłał mu nawet wielkie pudło piłek, takich, jakie są w użyciu podczas turnieju Rolanda Garrosa, ale nie skruszył oporu Federera.
Rozstanie z Paryżem trwało trzy lata, aż wreszcie w tym roku przyszedł czas na pojednanie i już dziś można śmiało powiedzieć, że pod koniec maja Szwajcar będzie miał francuską stolicę u stóp i gdyby zabrakło mu skromności, mógłby bez przesady uznać: „Tenis to ja". Prawdę mówiąc, już od dawna może, bo tylko nieliczni rywale po cichu narzekają, że organizatorzy programują mecze Federera, tak jak on sobie życzy. Wybiera kort i porę pojedynku i nikt nie ośmiela się zwinąć tego czerwonego dywanu. Trudno się temu dziwić, gdyż publiczność jest zachwycona, jeśli tylko może go oglądać, a większość tenisistów podkreśla, że zamiast narzekać, koledzy po fachu powinni być Federerowi wdzięczni, bo dzięki niemu wszyscy zarabiają. Nawet najwięksi, tacy jak Serb Novak Djoković czy Hiszpan Rafael Nadal, nie wyłamują się z tego chóru i na każdym kroku podkreślają, że to Federer od lat jest główną lokomotywą tenisa.
To bez wątpienia prawda. Byli przed nim wielcy gwiazdorzy, rywalizacja Bjoerna Borga z Johnem McEnroe, przypadająca na czasy, gdy rodziła się nowoczesna telewizja, uczyniła ze Szweda chyba pierwszego po piłkarzu George'u Beście sportowego pop-idola, na widok którego mdlały nastolatki. W Niemczech na pytanie o trzech najpopularniejszych sportowców odpowiadano kiedyś: nr 1 – Boris, nr 2 – Boris, nr 3 – Becker. W Ameryce rywalizacja Chris Evert z Martiną Navratilovą i Pete'a Samprasa z Andre Agassim wywindowała tenis i nowojorski wielkoszlemowy turniej US Open na wyżyny telewizyjnej oglądalności. Wydawało się, że szczególnie Sampras pozostanie idolem, którego blasku nikt nie zgasi, bo miał bajeczny talent i grał pięknie. Ale po nim przyszedł Federer i przyćmił Samprasa pod względem zarówno sportowym, jak i estetycznym.