W USA hossa trwa od ponad dekady, co widać po historycznych szczytach nowojorskiej giełdy i osiągniętych stopach zwrotu. Od dołka pokryzysowej bessy z początku marca 2009 r. S&P 500 zyskał do dziś aż 317 proc. w porównaniu z zaledwie 54 proc. wypracowanymi przez WIG20. Lepiej od polskich blue-chips wypadł także koszyk rynków wschodzących, do których wciąż się zaliczamy pod względem klasyfikacji MSCI decydującej o głównych napływach kapitalu: indeks MSCI Emerging Markets pobił nasz wskaźnik wyraźnie, bo zyskał 104 proc. To jednak wynik wyraźnie niższy niż indeksów amerykańskich czy niemieckiego DAX, który zyskał ponad 220 proc. Relatywna słabość rynków wschodzących w porównaniu z rozwiniętymi wynikała w dużym stopniu ze słabości cen surowców (sektor ten ma dużą wagę w wielu indeksach rynków wschodzących) oraz z siły dolara. Polski rynek giełdowy nie jest od notowań surowców mocno uzależniony, ale to nałożyło się na jego strukturalne problemy, czyli branżowy i właścicielski rodzaj spółek tworzących główne indeksy. O ile w WIG20 dominują państwowe molochy z mało perspektywicznych branż, takich jak paliwa, energetyka, finanse, i brakuje prywatnych firm wzrostowych, o tyle w USA w indeksach sporo ważą spółki technologiczne, które stanowiły o sile hossy za oceanem. mr