Pechowa koncentracja zakupów i podstawowy czynnik ryzyka
Widać, że w bardzo długim okresie – np. od początku lat 70. – złoto nawet ze sporą nawiązką rekompensowało (wyprzedzało) inflację i wzrost cen nieruchomości. Jednak tutaj kryje się pewien haczyk. Jeśli inwestor pechowo skoncentrował swe zakupy złota w okolicach szczytów, takich jak na początku lat 80., potem nawet przez długie lata jego inwestycja, zamiast rekompensować inflację, przynosiła nie tylko realne, ale nawet nominalne straty.
Podstawowym czynnikiem ryzyka wydaje się to, że już teraz cena szlachetnego metalu jest mocno oddalona od poziomu cen dóbr konsumpcyjnych w amerykańskiej gospodarce czy też od cen nieruchomości. Odchylenie jest porównywalne do tego z okresu, gdy kształtowały się szczyty notowań w latach 2011–2012. Z drugiej strony wspomniany wcześniej efekt tzw. momentum (historycznie ceny potrafiły rosnąć siłą rozpędu po sięgnięciu po rekord) oznacza, że nie ma żadnej gwarancji, że odchylenie od indeksu CPI nie osiągnie jeszcze większych rozmiarów. Z pewnością pomocne byłoby przyspieszenie wzrostu tego indeksu (wyższa inflacja), dzięki czemu odchylenie mogłoby się zmniejszać.
Kolejnym elementem układanki jest często podkreślany przez analityków związek (korelacja) między cenami złota a tzw. realną (skorygowaną o oczekiwania inflacyjne) rentownością amerykańskich obligacji skarbowych (np. dziesięcioletnich, jak na wykresie).
Im gorsza jest atrakcyjność długu, tym lepiej
Silna korelacja sugeruje, że niekoniecznie najważniejsze jest to, jak drogie jest złoto wobec poziomu CPI czy też cen nieruchomości, lecz raczej jaka jest realna (skorygowana o oczekiwaną inflację) rentowność papierów dłużnych, stanowiących konkurencję dla szlachetnego metalu. Im gorsza jest atrakcyjność długu, tym lepiej. I właśnie obecnie mamy do czynienia z taką sytuacją. Realna rentowność obligacji w USA jest rekordowo ujemna, co tłumaczy niedawne rekordy cen szlachetnego metalu.
Widać więc, że kluczowym elementem potrzebnym do kontynuacji hossy na rynku złota jest dalsze pogarszanie się realnej atrakcyjności obligacji, które mogłoby się odbyć na dwa (niekoniecznie wykluczające się) sposoby: (a) dalszy spadek nominalnej rentowności, (b) wzrost oczekiwań inflacyjnych. Wydaje się, że w kwestii pierwszego z tych punktów przestrzeń jest już ograniczona (choć niektórzy spodziewają się, że w ślad za strefą euro i Japonią również amerykański bank centralny w którymś momencie zepchnie rentowności poniżej zera). Dużo pola do popisu jest natomiast, jeśli chodzi o drugi punkt, czyli ewentualny wzrost oczekiwań inflacyjnych.
Perspektywa trwałej zmiany trendu na razie mało prawdopodobna
W tej sferze kryje się też oczywiście czynnik ryzyka. Gdyby realne rentowności obligacji miały nagle zacząć stabilnie rosnąć (czyli niebieska linia na naszym wykresie zaczęłaby opadać – uwaga na odwróconą skalę), byłby to mocny cios w ceny złota. Ale perspektywa takiej trwałej zmiany trendu wydaje się na razie mało prawdopodobna. Zauważmy, że poprzednio realna atrakcyjność obligacji zaczęła się poprawiać dopiero w 2013 r., kiedy to Fed zaczął się na dobre przymierzać do podwyżek stóp procentowych i przykręcania kurka z pieniędzmi – stało się to cztery lata po globalnym kryzysie finansowym. A przecież obecny kryzys jest ciągle świeżą sprawą! Trendy monetarne raczej nie odwracają się z dnia na dzień.