Końcówka roku to dobra okazja, by powrócić do tematu powtarzającego się od lat cyklu na warszawskiej giełdzie, zwanego czasem cyklem Kitchina. Trzeba przyznać, że wybuch pandemii i lockdown gospodarek nieco zachwiały trafnością tej koncepcji, ale mimo to nie wyrzucajmy jej tak szybko do przysłowiowego kosza.
Przypomnijmy ogólną ideę – rzecz w tym, że od lat na GPW da się zaobserwować pewien w miarę regularny układ dołków i szczytów. Na naszych wykresach poddajemy go dokładnej analizie. Na pierwszej ilustracji prezentujemy wyidealizowany przebieg cyklu. Widoczna tu sinusoida to efekt naszych zoptymalizowanych obliczeń mających na celu jak najlepsze dopasowanie szczytów i dołków. Zaznaczmy, że punktem wyjścia do tej optymalizacji był dla nas dołek bessy z 2009 roku.
Z istotniejszych kwestii wymagających poruszenia jest to, że ta wyidealizowana koncepcja cyklu wymusza niejako podzielenie rekordowo długiej hossy z lat 2001–2007 na pół i traktowanie tych „połówek" jako bardziej reprezentatywnych. Takie techniczne założenie utrzymujemy również przy dalszych obliczeniach.
Porównanie wyidealizowanego cyklu z rzeczywistymi terminami szczytów i dołków pokazuje, że o ile, średnio rzecz biorąc, ta koncepcja wydaje się uzasadniona, to w poszczególnych przypadkach zdarzają się mniejsze lub większe odchylenia od ideału. Z takim silnym odchyleniem mieliśmy zresztą do czynienia w ostatnich kilkunastu miesiącach.
W połowie 2019 roku pisaliśmy, że teoretycznie dołek omawianego cyklu powinien mieć miejsce gdzieś na jesieni tamtego roku (aczkolwiek mieliśmy do tych wniosków zastrzeżenia płynące z zupełnie innej sfery, jaką jest cykl monetarny w USA – to już inna historia). W praktyce wybuch pandemii i lockdown gospodarek przesunął definitywny dołek aż o jakieś pół roku, do marca br. Swoją drogą to pewna nauczka na przyszłość, według której dno cyklu musi się ukształtować w atmosferze pewnej paniki i gwałtownej przeceny.