Niemiecki dziennik „Die Zeit” skomentował wynik wyborów prezydenckich w USA, umieszczając na swojej głównej witrynie internetowej jedno, dosadne anglojęzyczne przekleństwo na literę F. Może mało to eleganckie, ale dobrze oddawało powyborcze nastroje wśród niemieckich elit. Obawiają się one, że nowa administracja Trumpa zagrozi międzynarodowej pozycji Niemiec, będzie stale dyscyplinowała Berlin w kwestii zwiększenia wydatków na obronę lub nałoży karne cła na niemieckie samochody, wpychając gospodarkę RFN w recesję. Wybory w USA wywołały więc prawdziwy wstrząs nad Renem i Szprewą. Być może przyspieszył on rozpad rządu Olafa Scholza. Niemiecki kanclerz pozbył się ze swojego gabinetu Christiana Lindnera, ministra finansów reprezentującego liberalną partię FDP. Już wcześniej koalicjanci mocno spierali się z Lindnerem o wydatki budżetowe, których przedstawiciel FDP nie chciał zwiększać. Szykują się więc przedterminowe wybory parlamentarne, do których dojdzie najprawdopodobniej 23 lutego. Ruth Brand, szefowa federalnej komisji wyborczej, ostrzega jednak, że jej instytucja może sobie nie poradzić ze zorganizowaniem wyborów w tak krótkim terminie i że może nawet zabraknąć... papieru na druk kart wyborczych. To po raz kolejny podważa stereotyp mówiący, że Niemcy są sprawnie zarządzanym państwem.
Czas na Merza?
Administracja Bidena zaczęła rządy próbując obłaskawić Niemcy za pomocą zdjęcia sankcji z gazociągu Nord Stream 2. Później były okresy spadku zaufania Waszyngtonu wobec Berlina, ale ostatecznie USA znów postawiły na Niemcy jako głównego rozgrywającego w Europie. W październiku Biden potraktował Scholza po partnersku, przyjeżdżając na berliński szczyt, na którym omawiano przyszłość Ukrainy (bez udziału przedstawicieli Kijowa i państw naszego regionu). Niemcy poczuli się na tyle pewnie, że zaczęli oskarżać Ukrainę i Polskę o wysadzenie Nord Stream 2. Zwycięstwo Trumpa może jednak przerwać tą dobrą passę Berlina. Do Białego Domu wróci bowiem polityk, który wielokrotnie rugał Niemcy za to, że wydają za mało na obronność a za dużo na rosyjski gaz. Berlin poważnie obawiał się, że nowym sekretarzem stanu USA zostanie Richard Grenell, ambasador w Berlinie za pierwszej kadencji Trumpa. Grenell stał się wówczas osobą znienawidzoną przez niemieckich polityków. Decyzja Trumpa, by na czele dyplomacji postawić senatora Marco Rubio mogła więc wywołać w Berlinie ulgę. Rubio też jednak krytykował Niemcy za zaniedbywanie kwestii obrony.
„Olaf is ein Narr” (niem. „Olaf jest głupcem”) – w ten sposób skomentował natomiast rozpad niemieckiej koalicji rządzącej Elon Musk, najbogatszy miliarder na świecie będący ważnym sojusznikiem Trumpa. Musk jest od dłuższego czasu na kursie kolizyjnym z unijną biurokracją, która chce, by mocniej moderował swoją platformę X i grozi mu też uderzeniem regulacyjnym w SpaceX oraz Neuralink. J.D. Vance, amerykański wiceprezydent elekt, już ostrzegł Unię, że próby cenzurowania platformy X mogą prowadzić do ograniczenia amerykańskiej pomocy wojskowej dla Europy.
Zapewne mierzył będzie się z tymi problemami dopiero nowy rząd Niemiec. Średnia sondażowa daje na razie zwycięstwo 32 proc. centrowej koalicji CDU/CSU. Rząd najprawdopodobniej tworzył więc będzie Friedrich Merz, przywódca CDU, nastawiony zdecydowanie bardziej proamerykańsko od Scholza. Samo tworzenie nowego gabinetu może być jednak procesem bardzo trudnym. Drugie miejsce w sondażach mają nacjonaliści z AfD (18 proc.), którzy wyprzedzili SPD (partię Scholza, mającą 16 proc.) i Zielonych (11 proc.). Do parlamentu może się dostać jeszcze radykalnie lewicowy Sojusz Sahry Wagenknecht (7 proc.), a liberałowie z FDP są pod progiem wyborczym. Skomplikowana ordynacja utrudnia przewidzenie rozkładu głosów. Tworzenie rządu może potrwać miesiące, a w tym czasie nadal będzie rządził Scholz.