Zachowanie kursu Elektrobudowy świadczy o tym, że przejęcie władzy nad spółką przez porozumienie akcjonariuszy traktowane jest przez inwestorów z nadzieją, ale służy też spekulacyjnej grze. W poniedziałek, kiedy walne zgromadzenie instalowało nową ekipę, kurs rósł nawet o 39 proc., do 4,07 zł, ale we wtorek spadał nawet o 18 proc., do 3,24 zł. Na rozgrzanych forach internetowych wizje powstania z kolan ścierają się ze sceptycyzmem.
Zdaniem Macieja Giżyńskiego, nowego prezesa Elektrobudowy, do próby „reanimacji" znajdującej się w upadłości likwidacyjnej firmy należy podejść bez emocji.
Kilka procent szans
– Podzielam zdanie porozumienia akcjonariuszy, że upadłość likwidacyjna nie musi być jedyną drogą, szczególnie że majątek Elektrobudowy jest znaczny, a zobowiązania nie tak duże. Jednak nowy zarząd musi się przede wszystkim zapoznać z dokumentami, by stwierdzić, czy zmiana formy upadłości jest realna do przeprowadzenia. Pozyskanie tej wiedzy zabierze niestety kilka tygodni, jeśli nie miesięcy – mówi „Parkietowi" Giżyński. – Trzeba mieć świadomość, że cała operacja jest bardzo skomplikowana, a pandemia dodatkowo utrudnia działania. Osobiście oceniam szanse na przywrócenie Elektrobudowy do stanu wyjścia na kilka procent. Jeśli się okaże, że są podstawy i możliwości, będziemy się starali opracować jak najlepszy plan działania i przekonać do niego sąd i wierzycieli – podkreśla.
Zdaniem Giżyńskiego z jednej strony Elektrobudowa przez lata była firmą o silnej pozycji rynkowej, istotnym wkładzie w gospodarkę i płacącą solidne dywidendy. Z drugiej, słabą stroną była dominacja pasywnych akcjonariuszy. – Wyraźnie zabrakło inwestora strategicznego, który wsparłby działania zarządu w trudnym momencie – podsumowuje Giżyński.
Elektrobudowa przez lata była w gronie spółek z najwyższym udziałem OFE i TFI w akcjonariacie. Dziś głównym udziałowcem jest porozumienie akcjonariuszy kontrolujących nieco ponad 5 proc. papierów, a zarządzaniem firmą zajmuje się syndyk.