Bijący kolejne rekordy indeks Nasdaq sugeruje, że mieliśmy do czynienia z gospodarczym krachem, czyli głębokim, ale krótkotrwałym załamaniem, a nie początkiem długotrwałej recesji. Zakładając, że ponownego zamrożenia gospodarki w USA nie będzie, ubocznym i zupełnie nieoczekiwanym efektem pandemicznego kryzysu może stać się narastanie spekulacyjnej euforii na Wall Street, wzorem bańki dotcomów, która przyspieszyła tuż po kryzysie rosyjskim z 1998 r.
Recesja (oficjalnie w USA od marca) i jednocześnie nowe rekordy (na Nasdaq od 8 czerwca) na Wall Street to połączenie, które teoretycznie nie miało prawa się wydarzyć. Albo rynek akcji jest całkowicie zaślepiony i za chwilę się otrząśnie, albo to, co zostało określone mianem recesji, prawdziwą recesją nie jest i nie będzie. Pandemiczny kryzys mógł moim zdaniem wywołać dwa przeciwstawne efekty – albo przyspieszyć nadejście recesji w ramach tradycyjnego cyklu koniunkturalnego, albo je opóźnić o 12–18 miesięcy, biorąc pod uwagę skalę stymulacji monetarnej i fiskalnej wykorzystanej do złagodzenia kryzysu, który tak jak np. w 1998 r., może się okazać krótkotrwały.
Korekta w cyklu
W pierwszym przypadku obserwowany ostatnio trend odbudowy zniszczeń, jakie pociągnął za sobą wiosenny lockdown, może zostać gwałtownie przerwany, gdy rządy zdecydują o kolejnym zamrożeniu gospodarek w ramach walki z drugą falą epidemii. Obserwowany od połowy czerwca przyrost nowych zakażeń, czy to w USA, czy w Indiach lub Ameryce Łacińskiej, moim zdaniem nie jest jeszcze świadectwem takiego właśnie zjawiska. Wzrost liczby nowych przypadków Covid-19 np. w Stanach Zjednoczonych w dużej mierze ma miejsce przede wszystkim w tych stanach, które w marcu i kwietniu były relatywnie mniej dotknięte epidemią wirusa. Tam krzywa epidemiczna nie przestała rosnąć, a dziś po prostu wchodzi w fazę przyspieszenia. Tak jest na Florydzie, w Teksasie czy w Arizonie. Ale już w stanach Nowy Jork i New Jersey, które mocno doświadczyły wiosennego wybuchu pandemii, liczba nowych zachorowań jest niska. Moim zdaniem dopiero wczesną jesienią rynki zaczną mierzyć się z potencjalną groźbą prawdziwej drugiej fali koronawirusa, gdy rozpocznie się tradycyjny coroczny sezon grypowy.
Zakładając jednak, że powtórki z marca tego roku nie będzie, a odmrażanie działalności będzie kontynuowane, wiosenna zapaść w gospodarce zostanie ostatecznie zdefiniowana jako krótkoterminowy krach, a formalna recesja w USA zostanie oficjalnie uznana za zakończoną w zaledwie kilka miesięcy po rozpoczęciu. W takim scenariuszu kryzys ekonomiczny w 2020 r. można będzie potraktować jako korektę w niedokończonej jeszcze wzrostowej fazie cyklu koniunkturalnego – na podobnej zasadzie, jak traktowaliśmy spowolnienia przemysłowe w latach 2011–2012, 2015–2016 i 2018–2019. Tym razem jednak główną ofiarą nie jest przemysł i handel, ale konsumpcja i usługi.
Takie podejście, które objaśniałoby widoczną ostatnio siłę rynków akcji i obligacji korporacyjnych, oznacza, że na prawdziwą długotrwałą recesję (a tym samym bessę na rynku akcji) w ramach klasycznego cyklu musimy jeszcze poczekać.