Prezes Glapiński dał do zrozumienia, że możemy być blisko zakończenia cyklu. Timing tych słów był niefortunny, gdyż dzień później opublikowana inflacja CPI w USA wpłynęła na bardziej stromą krzywą oczekiwań wobec ruchów Fedu w nadchodzących miesiącach. Inwestorzy zaczęli się liczyć z tym, że Rezerwa wbrew wcześniejszym zapewnieniom może głosować w środę nad podwyżką stóp nawet o 75 pkt baz., a stopa funduszy federalnych w końcu roku może sięgnąć 3,25–3,50 proc., co oznaczałoby ruch o 250 pkt baz. w ciągu zaledwie sześciu miesięcy! Czy to nie za dużo? Niewątpliwie ruch „tylko" o 50 pkt baz. na jutrzejszym posiedzeniu mógłby doprowadzić do jakiegoś rajdu ulgi na rynkach, ale ten byłby raczej krótkotrwały. Sytuacja makro jest tak zagmatwana, że Fed nie ma w tym momencie możliwości skontrować „jastrzębich" oczekiwań rynków na kolejne miesiące. A te będą coraz bardziej obawiać się, że polityka banków centralnych wpędzi globalną gospodarkę w recesję, która wyraźnie zaznaczy się w 2023 r. Beneficjentem całego zamieszania pozostaje dolar, gdyż kapitał będzie nadal uciekać z ryzykownych aktywów.
Wpływ na złotego za chwilę mogą mieć też obawy o tzw. kryzys zadłużeniowy w strefie euro (defragmentacja rynku obligacji staje się coraz bardziej widoczna), zwłaszcza że i krajowe papiery tanieją coraz szybciej (dziesięcioletnie rentowności przekroczyły poziom 7,50 proc.).