Rzecz jasna, nie chodzi o to, żeby świeżo powołany urzędnik państwowy błysnął znajomością prawa lub zarządzania ludźmi, wyjmował z rękawa mądre projekty ustaw, wytyczał z głowy (czyli z niczego – jak mawiali klasycy) błyskotliwe strategie rozwoju sportu masowego albo podawał skuteczne sposoby zdobycia sponsorów, by poza budżetem na sport spłynęła fala pieniędzy.
O to nie pytamy, bo zwykle nie umiemy zweryfikować wartości odpowiedzi. Pytamy więc niby w żartach ministra lub ministrę o to, czy wie, kto jest nowym przewodniczącym Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego, albo co zrobić, by rozwinąć trzecią ligę hokejową, której nie ma (nawet jak potem okazuje się, że jest).
Minister nie wie – jest uciecha i dowód niekompetencji, minister wie – zawsze można zadać drugie i kolejne pytanie, do skutku.
Założenie, że dobry minister sportu ma być kimś w rodzaju mistrza Polski kibiców (były kiedyś takie mistrzostwa, starzy górale jeszcze pamiętają) jest założeniem mało ambitnym intelektualnie, by rzec uprzejmie, ale kto by się tam przejmował.
Tą drogą hokejowa niby-wpadka Joanny Muchy określiła dla wielu poziom fachowości byłej ministry na długie miesiące. Ciekawe, czy zaćmienie pamięciowe obecnego ministra w kwestii nazwiska szefa MKOl też przyniesie zbliżone medialne skutki. Pewnie nie przyniesie, bo mężczyznom majstrującym przy sporcie wybacza się więcej.