Liban tylko z pozoru może wydawać się krajem mało istotnym. Jego powierzchnia (10,45 tys. km kw.) jest co prawda nieco mniejsza od województwa świętokrzyskiego, ale to państwo niezwykle zróżnicowane cywilizacyjnie, kulturowo i przyrodniczo, a do tego położone na obszarze, który od tysiącleci był ważny dla mocarstw. Przez wieki rozwijała się jego unikalna, podwójna tożsamość: arabsko-łacińska. Przed wojną domową (toczoną w latach 1975–1990) Liban był nazywany „Szwajcarią Bliskiego Wschodu". Gdy Dubaj, Rijad i Dauha były jeszcze pustynnymi mieścinami, Bejrut odgrywał rolę finansowej i kulturalnej stolicy regionu. Wojna domowa, konflikty Hezbollahu z Izraelem i długie lata zależności politycznej od Syrii sprawiły, że Liban nie jest już takim kluczowym ośrodkiem gospodarczym jak wówczas. Ale wciąż korzysta z owoców swojej dawnej chwały. Np. kraj ten posiada większe rezerwy złota (286,8 ton na koniec 2018 r.) niż Hiszpania czy Polska. Pod względem wielkości tych rezerw na mieszkańca wyprzedza go tylko Szwajcaria. Duża i wpływowa mniejszość chrześcijańska (złożona głównie z maronitów, czyli katolików miejscowego obrządku) przyczynia się zaś do utrzymania w tym kraju o wiele większych swobód politycznych i cywilizacyjnych niż w innych państwach arabskich. Przez dwa tygodnie na początku kwietnia miałem okazję zwiedzać Liban i rozmawiać z mieszkańcami tego kraju o jego problemach.
Mieszanka kultur
O tym, jaką Liban jest mieszanką wpływów kulturowych i historycznych, można się przekonać już w Bejrucie. Ładnie odnowiona starówka nieco przywodzi na myśl miasta z południa Francji. Obok ruin rzymskiej szkoły prawniczej znajduje się katedra maronicka, a obok niej wielki meczet sunnicki. W pobliżu są też katedra grecka i meczet przerobiony w XIV w. z kościoła zbudowanego przez krzyżowców. Każda dzielnica to mikrokosmos. Między chrześcijańską dzielnicą Ashrafieh (pełną kawiarniano-klubowych zagłębi) a szyickimi slumsami bije ogromny kontrast. Centrum miasta to kamieniczki w kolorze piaskowca przeplatane biurowcami i drogimi hotelami. W kilku miejscach zwraca tam na siebie uwagę widok ruin będących pozostałościami po wojnie domowej.
– Trudno uwierzyć w to, co się tutaj działo. Słyszałeś o obronie hotelu Holiday Inn? Było nas tam 20, a wokół mrowie Palestyńczyków. Więcej niż setki. Broniliśmy się, aż dostaliśmy wiadomość, że nie będzie odsieczy, i rozkaz przebicia się na zewnątrz – mówi Peter, świadek tamtych wydarzeń, ówcześnie żołnierz chrześcijańskiej milicji (falangistów). Pokazuje mi budynek ze swojej opowieści. 26-piętrowa konstrukcja jest wybebeszona i zieje dziurami po ostrzale rakietowym, ale wciąż stoi o rzut kamieniem od drogich hoteli. Patrzymy na nią z Zatoki Zeytuna, modnego, kawiarnianego zakątka połączonego z przystanią dla luksusowych łodzi. Tereny wokół nas przebudowała po wojnie domowej firma Solidere należąca do rodziny Haririch. Rafik Hariri, sunnicki miliarder, który zbił majątek w Arabii Saudyjskiej, był premierem Libanu w latach 1992–1998 i 2000–2004. To on odbudowywał Liban po wojnie. Zginął w zamachu 14 lutego 2005 r. – Tutaj jego konwój wyleciał w powietrze. To była straszna eksplozja – Peter pokazuje mi miejsce zabójstwa premiera w pobliżu hotelu St. George. Za zabójców Haririego (a także całej plejady libańskich polityków z wszystkich opcji) uchodzą syryjskie służby specjalne. Kilka miesięcy po tym zamachu „popełnił samobójstwo" gen. Ghazi Kanan, przez ponad dwie dekady odpowiadający za operacje tych służb w Libanie. Według oficjalnej wersji trzykrotnie strzelił sobie w głowę.
Liban wielokrotnie był poszkodowany przez to, że Syria, Izrael oraz ich sojusznicy zmieniali go w swoje pole bitwy. Tym razem kraj ma chwilę spokoju, gdyż Izrael jest zajęty głównie sytuacją w Syrii i Strefie Gazy, a Syria samą sobą. W kraju funkcjonuje więc rząd „jedności narodowej" łączący wszystkie liczące się opcje polityczne od chrześcijańskiej prawicy poprzez sunnitów i druzów po Hezbollah. – Wszyscy z nich kiedyś walczyli ze sobą, ale każdy z nich walczył o dobro Libanu, tak jak je postrzegał. Teraz jest zgoda i możemy się zająć rozruszaniem gospodarki. Nie podoba mi się, że Hezbollah jest tak blisko Iranu, ale przez to, że jest tak silny, Izrael boi się atakować i jest spokój na granicy – mówi Muhammed, jeden z moich kierowców. Sunnita i zwolennik obecnego premiera Saada Haririego (syna zamordowanego premiera Rafika Haririego).
Polityka w Libanie ma wciąż sporo z feudalnego posmaku. Np. ród Dżunblattów rządził libańskimi druzami (jedną z niezależnych islamskich denominacji) już w XVII w. i politycznie przewodzi mu do dzisiaj. Jedną z oznak tego, że znaleźliśmy się na terenach druzyjskich, jest to, że widzimy portrety Kamala Dżunblatta, feudała komunisty, który przewodził rodowi i druzyjskiej partii, aż w 1977 r. zabili go Syryjczycy. To, że jesteśmy na terenach sunnickich, poznajemy, widząc przy drodze billboardy z premierem Saadem Haririm, jego ojcem lub nimi oboma. Na terenach szyickich od razu zaś widać albo portrety sekretarza generalnego Hezbollahu Hassana Nasrallaha, albo przewodniczącego parlamentu Nabiha Berriego. Czasem zdarza się tam też zobaczyć irańskie flagi i wizerunki ajatollaha Chomeiniego. Oznaką wjazdu na tereny chrześcijańskie jest zaś zazwyczaj to, że widzimy przydrożne kapliczki z Matką Boską i wizerunki św. Charbela mającego sławę wielkiego cudotwórcy. O wiele rzadziej można tam napotkać portrety prezydenta gen. Michela Aouna lub Samira Dżadży, przywódcy partii Siły Libańskie i zarazem znanego dowódcy z czasów wojny domowej. Obserwacja tego wyznaniowo-politycznego przekładańca jest fascynująca. I tak np. niecałe pół godziny drogi od miasta Baalbek (znanego z imponujących starożytnych ruin) będącego kolebką szyickiego Hezbollahu znajduje się ładne chrześcijańskie miasto Zahle będące m.in. centrum produkcji wina. Kilka kilometrów dalej, w stronę granicy syryjskiej, znajdują się już tereny sunnickie, a w Anjar, miasteczku pod samą granicą (znanym ze średniowiecznych arabskich ruin), mieszkają... Ormianie.