Jednym z wielkich paradoksów 2020 r. jest to, że wielkiej hossie na rynkach towarzyszy upadek dzielnic biurowych w międzynarodowych centrach finansowych. Pandemiczne restrykcje wymusiły na firmach z nowojorskiej Wall Street i londyńskiego City pracę zdalną, a pracodawcy szybko się zorientowali, że może ona być wydajniejsza od pracy tradycyjnej. Biura świecą więc pustkami. Być może pandemia jedynie przyspieszyła pewne procesy. Wielkie przenosiny etatów poza tradycyjne centra finansowe zaczęły się bowiem jeszcze przed nią. Na wysokie koszty życia i niską jakość usług publicznych w wielkich metropoliach narzekano już od wielu lat. Rozwój technologii pozwolił na to, że banki inwestycyjne i fundusze mogą efektywnie prowadzić działalność zarówno w biurach na Wall Street, jak i na cichej prowincji. Zwłaszcza jeśli na prowincji podatki i koszty życia są niższe niż w wielkim mieście.
Ucieczka z Nowego Jorku
W ciągu ostatnich trzech lat ponad 70 funduszy hedgingowych, funduszy private equity oraz firm zarządzających aktywami przeniosło się z Nowego Jorku na Florydę. Do słonecznego stanu przenieśli swoje biznesy tacy znani nowojorscy miliarderzy z branży funduszy hedgingowych jak Paul Singer czy Carl Icahn. Ten exodus przyspiesza. Agencja Bloomberga donosiła niedawno, że Goldman Sachs rozważa przeniesienie tam swojego działu zarządzania aktywami. Deutsche Bank, zatrudniający w Nowym Jorku 4,6 tys. pracowników, sygnalizuje, że w ciągu pięciu lat może przenieść połowę z nich do Jacksonville na Florydzie. Dotychczas znajdował się tam głównie dział compliance Deutsche Banku, o którego pracownikach mówiono, że są traktowani „gorzej od dozorców". Inną rozważaną przez bank lokalizacją na przenosiny części personelu jest miasto Cary w Karolinie Północnej – liczące 135 tys. mieszkańców i będące częścią aglomeracji Raleigh. Co takiego skłania branżę finansową do porzucania splendoru związanego z obecnością na Manhattanie na rzecz przenosin do średnich miast na Południu?
W dużym stopniu motywacją do przeprowadzek są podatki. Stan Nowy Jork nakłada na ludzi dużo zarabiających 8,8-proc. podatek od płac. Miasto Nowy Jork pobiera od nich dodatkowo 3,9-proc. podatek. CIT w stanie Nowy Jork wynosi 6,5 proc. (Federalny CIT to 21 proc., a przed reformą podatkową Trumpa sięgał 35 proc.) Tymczasem na Florydzie nie ma stanowego podatku od dochodów osobistych, a stanowy CIT wynosi 4,458 proc. W Karolinie Północnej stanowy CIT to zaledwie 2,5 proc., a PIT 5,25 proc.
Podatki nie są jedynym powodem przeprowadzek. We wrześniu prezesi 150 dużych firm, w tym banku Goldman Sachs, podpisali się pod listem do demokratycznego burmistrza Nowego Jorku Billa de Blasio, w którym zwracano mu uwagę na pogarszający się standard życia w mieście. „Istnieje szeroki niepokój dotyczący bezpieczeństwa publicznego, czystości oraz innych kwestii dotyczących jakości życia, które przyczyniają się do pogorszenia warunków w dzielnicach komercyjnych i mieszkaniowych" – napisano w tym liście otwartym. De Blasio jest od lat krytykowany za styl zarządzania miastem i za to, że nie radzi sobie z rosnącą przestępczością. 2020 r. przyniósł jednak gwałtowne pogorszenie statystyk. Według danych NYPD w listopadzie 2020 r. było w mieście o 112 proc. więcej strzelanin niż w takim samym miesiącu rok wcześniej, a liczba zabójstw wzrosła o 38 proc. Na to nakładają się problemy związane z pandemią, w tym zapaść lokalnej służby zdrowia i ostre restrykcje, które mocno biją w drobny biznes. Kontroler stanu Nowy Jork ostrzegał na początku października, że 50 proc. nowojorskich barów i restauracji może zostać zamkniętych na stałe w ciągu sześciu miesięcy. Wielu nowojorczyków ucieka więc z miasta. Od marca do końca października 246 tys. z nich złożyło wnioski o zmianę kodu pocztowego do korespondencji urzędowej na kody spoza Nowego Jorku. To ponad dwa razy więcej niż w takim samym okresie 2019 r. Wielu z nich jednak przenosi się tylko na przedmieścia. Świadczą o tym choćby dane z rynku nieruchomości. Na przykład w hrabstwie Westchester, graniczącym od północy z Nowym Jorkiem, sprzedaż domów wzrosła w lipcu aż o 112 proc. r./r.
Przyspieszenie trendu
Nowy Jork jest obecnie najbardziej wyraźnym przykładem kryzysu dotykającego wielki ośrodek finansowy. Londyńskie City również zostało mocno dotknięte przez pandemię. Stało się dzielnicą świecącą pustkami. O ile w lutym ze stacji metra Bank wychodziło dziennie średnio 151,7 tys. ludzi, o tyle w kwietniu ich liczba spadła poniżej 2 tys., a na początku września wynosiła 20,8 tys. W czasie letniego „odstępu" między falami pandemii rząd Borisa Johnsona musiał wdrożyć program subsydiów zachęcających do jedzenia na mieście po to, by ocalić restauracje i bary obsługujące dotychczas zagłębia biurowe. Na jesieni jednak ponownie wprowadzano ostre restrykcje, więc miejskie życie znów pogrążyło się w marazmie. Na to nakłada się kwestia przenosin części etatów do Europy kontynentalnej w związku z brexitem. Analitycy EY szacowali w październiku, że ta fala przenosin objęła dotąd ponad 7,5 tys. miejsc pracy. Londyn traci ważny atut w postaci swobodnego dostępu do wspólnego unijnego rynku, ale pandemia nieco pokrzyżowała plany europejskich centrów finansowych na przyciągnięcie firm finansowych z Londynu. Nawet przed nią Paryż czy Frankfurt nie wydawały się być z wielu powodów (m.in. kwestie językowe, jakość życia) silną konkurencją dla Londynu.