Po pierwsze, kolejny raz ujawniło się nadmierne przywiązanie do różnic, nawet o 0,1 pkt proc., między wskaźnikiem podanym przez GUS a oczekiwaniami analityków. Często różnice te traktowane są jako podpowiedzi do formułowania ocen optymistycznych lub pesymistycznych odnośnie do zjawisk gospodarczych, w zależności od kierunku rozbieżności. W przypadku inflacji niższa wartość liczby podanej przez GUS prowadzi do formułowania optymistycznych ocen.
Koncentrowanie się na jedynym formalnym punkcie odniesienia, jakim są oczekiwania analityków, nie ma uzasadnienia i jest wygodnym uproszczeniem dla komentatorów. Całkowicie pominięta jest merytoryczna ocena zjawiska.
Optymizm niektórych komentatorów gospodarczych wzmocniła informacja o niższym poziomie cen w lipcu niż w czerwcu. Kilku skrajnych optymistów wspomniało nawet o nadejściu deflacji. Taki opis sytuacji w lipcu nazwałbym urojoną deflacją, ponieważ w XXI wieku większość lipców wykazała niższy poziom cen niż w czerwcu. W latach 2010–2018 tylko w lipcu 2013 roku poziom cen przeważał ich poziom z czerwca. Jest to efekt sezonowości cen owoców i warzyw. Ponadto w ostatnich 20 latach sytuacja taka była sporadycznie obserwowana w większości miesięcy.
Po drugie, w kreowaniu ocen mało istotna jest wielkość omawianej różnicy. W przypadku wstępnego szacunku poziomu lipcowej inflacji jest ona nieistotna i całkowicie nieodczuwalna przez konsumentów. Trzeba pamiętać, że tzw. inflacja postrzegana przez ludzi jest zawsze wyższa o kilka punktów procentowych od informacji płynących ze statystyki publicznej.
Porównywane liczby podawane są z zaokrągleniem do jednego miejsca po przecinku. Można sobie wyobrazić sytuację, że dodanie drugiego miejsca po przecinku da 10,84 w przypadku GUS i 10,86 w przypadku oczekiwań analityków. Wynika stąd, że analitycy w swoich oczekiwaniach mogli trafić we właściwy punkt.