O ile początkowo sądzono, że inwazja Rosji na Ukrainę spowolni zapędy głównych banków centralnych świata do zaostrzania swej polityki, to obecnie najwyraźniej te rachuby okazują się płonne. Retoryka amerykańskiej Rezerwy Federalnej, a nawet Europejskiego Banku Centralnego pozostaje umiarkowanie jastrzębia.
Obawy o ceny surowców i inflację
Powodem twardego stanowiska jest oczywiście szalejąca nadal inflacja, pobudzana jeszcze mocniej przez wzrost cen kluczowych surowców energetycznych i rolnych, przede wszystkim tych, których znaczącymi producentami i eksporterami są Rosja i Ukraina. Im dłużej trwają zacięte walki, a nie zanosi się na rychłe złagodzenie sytuacji, tym surowcowa presja będzie nie tylko naciskała na inflację, ale także hamowała dynamikę wzrostu globalnej gospodarki. Już w ostatnich dniach pojawiły się pierwsze ostrzeżenia poważnych ośrodków analitycznych przestrzegające przed możliwością wystąpienia recesji. A recesja, nawet niewielka i krótkotrwała, w połączeniu z wysoką inflacją oznacza stagflację, pojęcie uznawane ostatnio za bardzo niebezpieczne i nieprzyjemne z punktu widzenia rynków finansowych. Dodatkowo należy zwrócić uwagę na postępującą politykę wprowadzania sankcji przeciwko Rosji, a konsekwencje tych działań mogą mieć charakter długotrwały i rozciągać się na okres dalece wykraczający poza ramy czasowe działań wojennych.
Warto zwrócić uwagą na rozwój sytuacji na rynku długu. Dalszy dynamiczny wzrost rentowności amerykańskich dziesięcioletnich obligacji skarbowych, momentami do ponad 2,39 proc., to efekt oczekiwań na kolejne podwyżki stóp procentowych i stopniowe ograniczanie bilansu Fed. Ale nie można wykluczyć, że tendencja na rynku papierów dłużnych ulegnie odwróceniu, gdy obawy związane ze spowolnieniem tempa wzrostu gospodarczego, czy nawet wspomnianą recesją, zaczną dominować w scenariuszach ekonomistów i inwestorów. Na razie wskaźniki wyprzedzające dla głównych gospodarek oraz dane z rynku pracy sygnalizują optymistyczne scenariusze. Tak czy inaczej, giełdy będą odczuwać obligacyjne zawirowania. Nieco spokojniej jest na rynku walutowym, gdzie Dollar Index oscyluje w ostatnich dniach między 98 a 99 pkt. To poziom wciąż dość wysoki, ale nie na tyle, by powodować większy niepokój. Biorąc pod uwagę skalę napięć geopolitycznych, dolar mógłby być wyżej. Skoro tak nie jest, daje to lekki oddech rynkom wschodzącym.
Na Wall Street widoczne były objawy zadyszki, a nawet szykowania się do korekty. W czwartek jednak indeksy nieco odważniej poszły w górę, dzięki czemu tydzień kończył się na niewielkim plusie. S&P500 rósł o 1,3 proc., a Nasdaq Composite o ponad 2 proc. Jedynie Dow Jones tracił symboliczne 0,1 proc. DAX po prawie 13-proc. zwyżce, licząc od lutowego dołka, zaczyna borykać się z technicznym oporem i próby te już po raz drugi są nieudane i nie świadczą o sile rynku. Poziom 14 500 pkt okazuje się nie do przejścia. Do czwartku indeks we Frankfurcie zniżkował o prawie 1 proc. W niemal identycznej sytuacji znajduje się paryski CAC40, tracący 0,9 proc. i walczący, bezskutecznie, o powrót powyżej 6600 pkt, oraz londyński FTSE250, który po sięgającym 1,2 proc. spadku odbił się od 21 000 pkt.
MSCI Emerging Markets w skali pierwszych czterech sesji minionego tygodnia zdołał utrzymać się na minimalnym plusie, ale trudno to uznać za wielkie osiągnięcie. O optymizmie można byłoby mówić w przypadku zbliżenia się choćby do 46 pkt. Jednak, jak to często się zdarza, sytuacja na rynkach wschodzących była zróżnicowana. Indeks giełdy w Hong Kongu zwyżkował o 2,5 proc., choć zdarzały się także kontry niedźwiedzi. Trudno się temu dziwić po przekraczającym 4 proc. skoku indeksu z poprzedniego tygodnia. Nie zachwycił natomiast Shanghai Composite, który nie zmienił wartości, co oznacza powstrzymanie trwającej w poprzednich dwóch tygodniach sporej przeceny. Można więc mały punkt bykom jednak przyznać. W naszym regionie, poza Warszawą, nieźle radziły sobie indeksy w Pradze, Wilnie i Rydze, zwyżkując od 0,9 do 1,7 proc., a w dół szły Bukareszt i Budapeszt.