Dominik Nowacki: W Polsce ważne jest, żeby koń zarobił

Na Zachodzie przemysł wyścigowy nie jest nastawiony tylko na wygrywanie premii za zwycięstwo. Tam dochodzi element kultury, przyjemności z posiadania wierzchowca – mówi dyrektor Toru Służewiec Dominik Nowacki.

Publikacja: 30.09.2023 12:41

fot. mat. prasowe

fot. mat. prasowe

Foto: Karolina Harz

Wielka Warszawska zyskała rangę gonitwy „Listed”. Co to oznacza?

Tę rangę nadaje European Pattern Committe (EPC). Pierwszy raz polska gonitwa dla koni pełnej krwi angielskiej otrzymała taki status, co oznacza, że stała się w pełni międzynarodowa. Konie, które wygrywają taki wyścig, bardzo zyskują, kiedy zostaną skierowane do hodowli, mają więc dużą wartość dla właściciela. Polski Klub Wyścigów Konnych starał się o takie wyróżnienie cztery lata. To, że Wielka Warszawska je otrzymała, jest wyrazem zaufania na kilku polach.

Jakie warunki trzeba spełnić?

Trzeba mieć przede wszystkim odpowiednią pulę nagród. W tym roku przekroczyliśmy pulę 100 tysięcy euro. Jednak to nie wszystko. EPC bierze również pod uwagę jakość gonitwy, która zależy od koni, które się w niej ścigają. Ważne jest, żeby takie wierzchowce już wcześniej wygrywały za granicą, a jeszcze ważniejsze, żeby konie, które tu wygrywają, potem odnosiły sukcesy w Europie. Mieliśmy szczęście, że konie, które w ostatnich trzech latach wygrywały Wielką Warszawską, potem odnosiły kolejne sukcesy. Robert Traka, właściciel Night Tornado, wystawiał go potem w europejskich gonitwach. Ale wiele jeszcze przed nami, jesteśmy dopiero na początku drogi.

Co pan ma na myśli?

Polski świat wyścigów konnych na Zachodzie, czyli w Irlandii, Francji, Anglii, nie jest darzony wielkim zaufaniem. Funkcjonują tam stereotypy, które osłabiają naszą pozycję.

I dlatego właściciele koni nie chcą tu przyjeżdżać?

Nie mówię o zaufaniu do Wielkiej Warszawskiej, ale do branży wyścigowej. Nasza gonitwa będzie mogła to zmieniać. Wiem, że w ostatnich latach dwukrotnie polskim właścicielom na aukcji w Irlandii odmówiono sprzedaży konia. Gdy hodowca dowiedział się, że koń ma trafić do Polski, to go po prostu wycofał. Sam słyszałem od przedstawicieli jednego z głównych międzynarodowych sponsorów branży jeździeckiej, że na zachodzie niektórzy stereotypowo postrzegają Polskę i mają obawy natury wizerunkowej. Boją się na przykład tego, że nie ma zachowanego dobrostanu zwierząt. Jednak ci biznesmeni, z którymi rozmawiałem, ci którzy byli na Służewcu, zobaczyli, jak wygląda nasz tor i wyścigi, oni mają już zupełnie inną opinię na ten temat.

Jak do Polski mają trafiać najlepsze konie, skoro hodowcy z Zachodu nie chcą ich sprzedawać?

Dobrze, że w ogóle trafiają, bo one ratują rynek wyścigowy. Hodowla w Polsce spada. Polski właściciel jedzie na przykład do Irlandii i kupuje tam taniego konia, powiedzmy za pięć tysięcy euro, licząc na to, że to się okaże dobry traf. Dzięki temu trenerzy potem mają pracę, mogą się odbywać wyścigi, tylko czy takie zwierzęta są wsparciem dla hodowli? Po prostu dają możliwość startowania.

Właścicielom chyba zależy na pieniądzach za zwycięstwo?

Na Zachodzie przemysł wyścigowy nie jest nastawiony tylko na wygrywanie premii za zwycięstwo. Tam dochodzi element kultury, przyjemności z posiadania wierzchowca. Ten, kogo na to stać, utrzymuje konia, bo to jest jego pasja. Świetnie, jeśli ten koń wygrywa, ale to nie jest najważniejsze.

A w Polsce?

U nas ważne jest przede wszystkim, żeby koń zarobił.

Do tej pory na Wielkiej Warszawskiej były tylko konie z Polski?

Pojawiały się też zagraniczne. Gonitwa w naszej części Europy jest znana, tor jest piękny i zawsze dobrze utrzymany. Przyjeżdżały konie z Niemiec, Czech, Szwecji. Jeśli jednak spojrzeć na to, że mamy 450 gonitw i policzyć, ilu przyjeżdża do nas z gości zachodu, to widać, że generalnie bawimy się sami ze sobą.

Jak zachęcić właścicieli do podnoszenia poziomu?

Totalizator Sportowy rocznie wydaje na nagrody w gonitwach osiem milionów złotych. Kiedyś podział pieniędzy nie prowokował do szukania mocnych koni. Wierzchowce rywalizują w podziale na grupy i klasy, a kiedy wygrywają, to przechodzą wyżej. Jeśli różnice w nagrodach między grupami są niewielkie, to motywacja jest słaba. Zmniejszyliśmy liczbę dni wyścigowych i pieniądze wpompowaliśmy w lepsze gonitwy.

Co to daje?

Fundamentem w wyścigach są słabsze konie, bo ich jest wiele i to one utrzymują cały przemysł. Wyobraźnię pobudzają jednak najlepsi, tak jak w piłce nożnej Robert Lewandowski. Chcemy, żeby właściciele szukali najlepszych koni i żeby mieli świadomość, że zwierzę za 5 tysięcy euro nie da gwarancji zwycięstwa w największych gonitwach. Oczywiście, jest taka możliwość, że w pierwszym, drugim roku przyjedzie ktoś z Zachodu i wygra, ale może za trzy lata to on będzie oglądał zwycięstwa polskich koni w swoim kraju.

Jak wygląda stawka?

Na Wielkiej Warszawskiej wystartuje dwanaście koni, z czego cztery z zagranicy: dwa z treningu francuskiego, jeden z niemieckiego i jeden ze szwedzkiego. To jest całkiem dobra proporcja w stawce. Właściciele zgłaszali się do nas sami. Co ciekawe, pobiegnie też koń, którego właścicielem jest wnuk jednego z założycieli Służewca, pan Janusz Szweycer. On tego nie robi dla pieniędzy, ale dlatego, że czuje taką potrzebę.

Trudno wskazać faworyta?

W tym roku jest o to bardzo trudno, konie są mocne, więc zapowiada się ciekawy dzień.

Można dobrze zarobić na koniach wyścigowych w Polsce?

Jeszcze nie, ale jesteśmy na dobrej drodze, żeby tak kiedyś było. Dzisiaj polski świat wyścigowy obawia się tego, że Wielka Warszawska otrzymała rangę „Listed”.

Dlaczego?

Ponieważ przyjedzie jakiś koń z Zachodu i weźmie pieniądze, które „nam się należą”. Przesuwanie środków do wyższych kategorii też budzi opory, bo przez to tylko czołówka koni pozwala zarobić. Przeszedłem tę ścieżkę 12 lat temu w jeździectwie.

Jak to wyglądało?

W 2009 r. zacząłem zmieniać formułę Cavaliady. To miała być atrakcyjna impreza dla gości z Zachodu i dla Polaków. Nikt wtedy w Polsce nie robił zawodów halowych z kibicami, telewizją, sprawnym marketingiem. Telewizja nie chciała tego pokazywać. Okazało się jednak, że największą barierą byli właściciele i zawodnicy.

Dlaczego?

Do podziału było 500 tys. zł, a ponad 300 tys. wziął z tego Feliks Hassmann z Niemiec. Rozmawiałem wtedy z czołowymi polskimi zawodnikami, którzy narzekali, że nas nie wpuszczają na zawody do Niemiec, Holandii, Belgii, a my się uparliśmy, że chcemy otworzyć jeździectwo na rynek międzynarodowy. Pół roku temu spotkaliśmy się w tym samym gronie i usłyszałem, że to dobrze, że się wtedy uparłem.

Skorzystali na zmianach?

Międzynarodowe relacje pozwalają rozwijać biznes. Nawet jeśli Polska nie jest potęgą na zawodach, to zachód Europy wie, że można tutaj kupić dobre konie. Zainwestowanie 100 tys. euro w konia po dwóch latach może dać 1 mln euro przychodu. To chyba dobry zysk? Otwarta konkurencja powoduje, że podniosła się jakość i liczba zwierząt. Staliśmy się ważną częścią horse business industry. Świat wyścigów też musi podążyć tą drogą, niezależnie co o tym myśli.

Załóżmy, że wygra koń z Polski. Dzięki temu da droższe potomstwo?

Jeśli zostanie przeznaczony do hodowli – tak, ale to jest zawsze decyzja właściciela.

Zdarzają się takie przypadki?

Nie wyobrażam sobie, żeby taki ogier nie był przeznaczony do hodowli. Dojdzie swego rodzaju presja społeczna, bo inni hodowcy będą chcieli mieć z niego potomstwo.

Kto hoduje w Polsce konie?

Kilka państwowych stadnin jeszcze istnieje, ale rzadko zdarzają się u nas konie, mogące rywalizować na arenie międzynarodowej.

Bez dolania „lepszej krwi” nic się nie poprawi?

Zdarzają się wyjątki. W ostatnich latach był w Polsce ogier Jukatan, który odnosił sukcesy. Rodzima hodowla próbuje się podnieść, dobrym przykładem jest Stadnina Krasne. Są prywatni hodowcy, którzy z koni ściąganych z Zachodu, starają się stworzyć „kuźnie talentów”. Przez ostatnie lata za mało było w Polsce specjalistów, którzy potrafili dobrze się zająć końmi. Na początku lat 90. państwo polskie sprzedało stadniny. Konie trafiły na rynek, ale brakowało doświadczonych hodowców, bo za czasów PRL w jednej stadninie na 120 koni był tylko jeden hodowca. Po przemianach rynek stał się rozproszony.

Kto w PRL mógł sobie pozwolić na naukę jazdy konnej?

Komuna zabiła przemysł konny w Polsce. Po drugiej wojnie światowej konie zniknęły z armii europejskich, jednak w Niemczech, Francji czy Anglii nie zniknęły one z kultury. U nas konie były niedostępne dla społeczeństwa. W 2010 r. dane z Niemiec mówiły, że 5 proc. społeczeństwa miało jakiś związek z biznesem końskim, choć nie wszyscy jeździli. W Polsce było to w tym czasie około 200 tys. ludzi. Na szczęście w ciągu ostatnich 12 lat rynek w naszym kraju wzrósł trzy-, a może nawet czterokrotnie. Widać, że Polacy szukają kontaktu z koniem.

Dni wyścigowe to może być dobre miejsce do spotkań biznesowych?

To jest doskonała okazja, a teraz chcemy przekonać do tego ludzi. To wymagało zmian na torze, trybunach. Musiałem narysować inaczej strefy dostępu. Jeśli zapraszam prezesów banków, dużych firm, to muszę sprawić, żeby się czuli komfortowo. To oni mogą zostać inwestorami w branży końskiej. Zmiany były odbierane trochę negatywnie. Narzekano, że przymykam trybunę honorową, gdzie do tej pory pojawiali się starsi gracze, bywalcy. Byłem przekonany, że dobrze robię i w tym roku na Wielką Warszawską sprzedaliśmy całą strefę VIP. Widać, że ludzie chcą być częścią święta wyścigów.

Parkiet PLUS
Wstrząs polityczny w Tokio, który jakoś nie wystraszył inwestorów
Materiał Promocyjny
Pieniądze od banku za wyrobienie karty kredytowej
Parkiet PLUS
Coraz więcej czynników przemawia przeciw złotemu
Parkiet PLUS
Niepewność na rynku miedzi nie pomaga notowaniom KGHM
Parkiet PLUS
GPW i Wall Street. Kiedy znikną te męczące analogie?
Materiał Promocyjny
Sieć T-Mobile Polska nagrodzona przez użytkowników w prestiżowym rankingu
Parkiet PLUS
Debata Parkietu. Co wybory w USA oznaczają dla świata i rynków?
Parkiet PLUS
Efekt Halloween. Anomalia, która istnieć nie powinna, ale istnieje