Znów potwierdziło się, że słowa polityków trzeba traktować z przymrużeniem oka. Niemiecki parlament uchwalił właśnie obniżkę podatku od osób prawnych z 25 do 15 proc. Nowa stawka ma zacząć obowiązywać od początku przyszłego roku. Oznacza to, że całkowite obciążenia podatkowe zysków niemieckich firm spadną z około 39 proc. do niecałych 30 proc.
A przecież jeszcze nie tak dawno Niemcy z Francją głośno krzyczały, że polski czy słowacki CIT (odpowiednio 19 proc. i 16 proc.) szkodzą całej Unii, a stawki są dumpingowe. Że to nie fair, że firmy przenoszą się z Niemiec do Europy Środkowo-Wschodniej. Że trzeba wprowadzić stawkę minimalną CIT w całej Unii, a jedynym słusznym kierunkiem jest podwyższanie podatków, co wcielał w życie kanclerz Schröder.
Jak więc do tego doszło, że w ciągu dwóch, trzech lat dwie największe partie obecne w niemieckim parlamencie (SPD i CDU) tną podatki?
Na razie, wysokość podatku od przedsiębiorstw jest suwerenną decyzją krajów Wspólnoty. A nowi członkowie, w tym Polska albo nie podwyższają CIT-u, albo obniżają (np. Słowacja). Robią tak nie ze względów politycznych, ale ze zwykłego wyrachowania. Wiedzą bowiem, że wzmacniają gospodarkę swojego kraju.
Wreszcie i nasi sąsiedzi zza Odry przestali udawać, że nie znają praw ekonomii. - Ta reforma jest inwestycją w przyszłość tego kraju - powiedział Peer Steinbrück, niemiecki minister finansów, po uchwaleniu obniżki podatków. I trudno nie zgodzić się z jego słowami. Mam nadzieję, że prof. Gilowska weźmie słowa swojego zachodniego odpowiednika głęboko do serca.