Amerykański kryzys finansowy zyskał na naszym podwórku nowy wymiar. Do tej pory był problemem dla giełdy, czyli dla inwestorów i właścicieli jednostek uczestnictwa funduszy inwestycyjnych. Wczoraj zainteresowali się nim ci, którzy lokują bezpiecznie, np. w bankach. Proszę spytać konsultantów telefonicznych i uprzejme panie pracujące w oddziałach polskich instytucji finansowych, mających amerykańskich właścicieli. Dzwoniący, a było ich podobno dużo więcej niż zwykle, prosili o wyjaśnienia lub po prostu wycofywali pieniądze. Nie wszyscy dali się przekonać. Na wyobraźnię podziałały doniesienia o kłopotach AIG. Gdy w oczy zagląda strach, racjonalne argumenty tracą przecież na znaczeniu.
I to jest potencjalnie najbardziej niebezpieczne. Gdyby w USA pojawił się efekt domina, następnie dał o sobie znać w Europie, a przy tym emocje inwestorów i ciułaczy wzięły górę... pewnie trzeba by przyznać rację Greenspanowi, który mówi, że taki kryzys zdarza się raz na sto lat. A nawet rzadziej.
Na razie wśród klientów banków czy firm ubezpieczeniowych paniki nie ma. Nie ma też do niej powodu. A wśród inwestorów giełdowych? Ich nastroje bardzo długo wcale nie były złe. To nie była depresja czy apatia. To było raczej niecierpliwe wyczekiwanie końca bessy, jakby poważny kryzys finansowy miał być tylko niewiele znaczącym interludium pomiędzy kolejnymi odsłonami niezwykłej prosperity. Nawet w ostatnich miesiącach słyszałem ciągle: jest już tak źle, że gorzej być nie może - może być już tylko lepiej (czytaj: musi znów być dobrze).
Teraz rynki płacą cenę za tę naiwną wiarę. Ale nie ma co żałować złudzeń. Im szybciej się z nimi pożegnamy, tym lepiej. I tak trwało to ponad rok - o wiele za długo. Bessa skończy się zapewne wtedy, gdy na miejscu wiary zadomowią się zwątpienie i rezygnacja. Oczywiście, o ile kryzys nie zyska zupełnie nowego wymiaru.