Choć w polskiej gospodarce tak naprawdę nic złego się jeszcze nie wydarzyło, to widmo kryzysu czai się ze wszystkich stron. Od kilku tygodni nie sposób otworzyć gazety i nie natknąć się na mrożące krew w żyłach tytuły, z których niektóre obwieszczają nam nawet nieuchronny koniec świata. Nie mam zamiaru w tym miejscu umniejszać rangi tego, przez co przechodzi obecnie światowy system finansowy - sprawa jest niewątpliwie poważna (choć chyba jednak nie tak poważna jak ewentualny koniec świata). Chciałbym jedynie zastanowić się, na ile polska gospodarka jest odporna na skutki kryzysu i jakie czynniki tę odporność zmniejszają.
Pierwszym ewentualnym poszkodowanym, podobnie jak miało to miejsce w USA, mogą stać się instytucje finansowe, w naszym przypadku przede wszystkim banki. Polski system bankowy wydaje się być odporny na kryzys. Po pierwsze dlatego, że w Polsce na niewielką skalę stosowane są i były ryzykowne instrumenty finansowe. Po drugie, nasze instytucje finansowe są w stosunkowo niedużym stopniu zaangażowane na międzynarodowym rynku finansowym. Po trzecie, w Polsce mamy kilkakrotnie mniejszy udział kredytów w PKB niż ma to miejsce w Unii Europejskiej. I wreszcie po czwarte, wyniki finansowe sektora bankowego w Polsce są w ostatnich latach bardzo dobre - jest więc od czego odpisywać ewentualne straty i nie muszą one prowadzić od razu do bankructw.
Są też słabe strony, które odporność na kryzys zmniejszają. Na pierwszym miejscu wymienić należy duży udział kredytów walutowych w kredytach hipotecznych - w przypadku znacznej deprecjacji złotego pojawić się może zjawisko masowej niewypłacalności klientów, co może mieć skutki podobne jak w Stanach Zjednoczonych. Odporność na kryzys zmniejsza też niewielkie doświadczenie w tego rodzaju sytuacjach kadry menedżerskiej w polskich bankach.
Jeśli ucierpi system bankowy, to w drugiej kolejności negatywne skutki mogą (choć nie muszą) rozlać się na całą gospodarkę. Jednak nasza gospodarka ma obecnie solidne podstawy rozwoju - przez dziesięć kolejnych kwartałów tempo wzrostu nie spadało poniżej 5 procent, a oczekiwane w trzecim kwartale spowolnienie wzrostu powinno być krótkotrwałe i niezbyt głębokie. Nasz rozwój wynika obecnie przede wszystkim ze wzrostu popytu krajowego (spożycia i inwestycji), stąd ewentualna recesja w Europie nie byłaby dla nas gwoździem do trumny, choć jej wpływ z pewnością byłby odczuwalny. Jesteśmy też w o tyle dobrej sytuacji, że działalność naszych krajowych przedsiębiorstw w znacznie mniejszym stopniu niż na Zachodzie finansowana jest z kredytów bankowych - w takiej sytuacji transmisja negatywnych efektów z sektora finansowego na sektor przedsiębiorstw będzie ograniczona. Dodatkowym buforem bezpieczeństwa dla sfery realnej jest też napływ środków unijnych, dzięki którym będziemy mogli finansować część inwestycji także w warunkach utrudnionego dostępu do kredytów bankowych.
Na razie mamy w Polsce właściwie jeden widoczny i namacalny efekt kryzysu - wyraźny spadek indeksów giełdowych. I tu pojawia się paradoks. Na co dzień narzekamy, że Polacy mało interesują się giełdą i nie inwestują swoich oszczędności w akcje. W sytuacji załamania na giełdzie należy to uznać za "szczęście w nieszczęściu" - łagodzące skutki bessy. Małe zaangażowanie Polaków na rynku kapitałowym oznacza przecież, że tylko niewielka grupa gospodarstw domowych odczuje w swoich portfelach krach giełdowy.Podsumowując, wydaje się, że obecnie można wskazać więcej czynników świadczących o odporności polskiej gospodarki na kryzys finansowy na świecie niż argumentów przemawiających za tym, że kryzys ten poważnie dotknie naszą gospodarkę. Nie oznacza to oczywiście, że jesteśmy bezpieczni. O ile gospodarstwa domowe mogą w zasadzie w tej chwili spać spokojnie, o tyle przedsiębiorcy powinni wzmóc czujność. I nie chodzi tu jedynie o to, żeby na kryzysie nie stracić, ale także o to, aby wykorzystywać szanse, jakie kryzys daje - nie od dzisiaj bowiem wiadomo, że najlepsze inwestycje można poczynić właśnie w okresach dekoniunktury.