Nie tak dawno temu, ale jeszcze przed erą koronawirusowego kryzysu, rozmawiałem z dwoma osobami od lat związanymi z polskim rynkiem kapitałowym i piastującymi na nim ważne funkcje. A ponieważ dobrze się znamy i uważamy się za weteranów tego rynku, to byliśmy świadkami wielu spektakularnych wydarzeń. Tym samym mało jest rzeczy, które mogą nas zaskoczyć, a jednocześnie pozwala nam to na pewną perspektywę spojrzenia i możliwość wymiany opinii, które określiłbym, jako ironiczno-zgryźliwo-szczere. A teraz do rzeczy, bo odbyły się dwie osobne rozmowy. Konkluzja pierwszej z nich brzmiała: „jeśli jakiś prezes spółki myśli o wprowadzeniu jej do publicznego obrotu, to lepiej niech z tej myśli czym prędzej zrezygnuje, bo może zostać oskarżony o działanie na jej szkodę".
Bowiem giełdowe wyceny polskich firm były przez ostatnie pół roku tak niskie, oczywiście poza tymi z sektora gier, że sytuacja bardziej skłaniała do fali delistingu, czyli wyprowadzania spółek z giełdy, z czego ochoczo korzystano. I to tylko jeden z powodów, dla których bycie spółką publiczną wydawało się heroicznym wyczynem.
Natomiast konkluzja drugiej rozmowy była nieco podobna, ale punkt widzenia zupełnie inny, bo z pozycji członka rady nadzorczej, i brzmiała mniej więcej tak: „z jednej strony dbam o rozwój tego rynku, a z drugiej jak usłyszałem, że prezes coś wspomina o debiucie, bo kiedyś publicznie obiecał, to nie wiedziałem jak mam mu ten pomysł wyperswadować, bo to do niczego nie jest mu potrzebne, a jeszcze będą wisieć nad nim ryzyka coraz wyższych kar KNF".
Mamy maj 2020 roku, akcje większości spółek plasują się jeszcze niżej, niż pół roku temu (oczywiście z wyjątkiem sektora gamingowego, do którego doszlusowali niemal wszyscy, którzy mają coś wspólnego z medycyną) ale sytuacja emitentów uległa pewnej, rzekłbym nawet zasadniczej zmianie, a nawet doprowadziła do przewagi nad prywatnymi firmami. To, co wydawało się wadą, nagle stało się zaletą. Otóż status notowanej spółki publicznej to możliwość szybkiego pozyskania kapitału w czasach, gdy wszyscy przez przypadki odmieniają słowo płynność. Przekonała się o tym firma obuwnicza CCC, sprzedając nowe akcje w szybkiej ofercie kierowanej do wybranych inwestorów. Tą samą drogą chce pójść mniejszy Brand 24, który również ma problemy finansowe. W kolejce po kapitał ustawiają się też inni, bo podobno w biurach maklerskich rośnie ostatnio zainteresowanie SPO, czyli wtórnymi emisjami akcji.
Status spółki publicznej umożliwia nie tylko szybką emisję akcji, ale i obligacji. Co prawda, nie jest to już tak „łatwy" do sprzedaży instrument i częściej emitenci zastanawiają się jak go sprawnie rolować albo odkładać spłatę w czasie, ale wciąż możliwy do uplasowania, zwłaszcza przez emitentów o wysokim standingu. Duże nadzieje rynek wiąże także z obligacjami rozwojowymi, gwarantowanymi przez NBP, które trafiły także do rządowej Strategii Rozwoju Rynku Kapitałowego. Miałyby one być alternatywnym źródłem finansowania budowy infrastruktury regionalnej i krajowej. Obligacje rozwojowe będą musiały mieć rating inwestycyjny, stałe oprocentowanie, a ich zapadalność wyniesie co najmniej 5 lat. Powinny być ciekawym instrumentem dla inwestorów z uwagi na przewidziane ulgi podatkowe. Jednym z podstawowych warunków jakie musi spełnić emitent, by plasować tego rodzaju papiery, to posiadanie przez niego statusu spółki publicznej. Wydaje się zatem, że w trudnych czasach to właśnie spółki notowane będą głównymi beneficjentami tego programu.