Z powodu dużych opóźnień w oddziaływaniu polityki pieniężnej istnieje ryzyko, że RPP podniesie stopy bardziej niż to było potrzebne. Rozumiem, że pani uważa konsekwencje ewentualnego nadmiernego zacieśnienia polityki pieniężnej za mniejsze niż konsekwencje niedostatecznej reakcji?
Nie ja tak uważam, tylko tak mówi nauka, funkcjonująca czasem pod nieco żartobliwą nazwą „teorematu” Volckera-Tuckera: jeśli istnieje ryzyko, że bank centralny zejdzie poniżej celu, oraz ryzyko, że go nie osiągnie, to nie powinien się wahać i zawsze wybierać pierwszą opcję. Powtórzę: cel, którego oczekują od nas Polacy to 2,5 proc, a inflacja wynosi 17,2 proc.
Nie ma też na dziś żadnych przekonujących argumentów, że polityka obniżania oczekiwań inflacyjnych poprzez konsekwentne i jasno komunikowane podnoszenie stóp procentowych okaże się nieskuteczna. To bajki, że obecna inflacja ma jakiś specyficzny charakter. Zresztą, doświadczenia Węgrów wyraźnie pokazują, że ogłaszanie końca cyklu podwyżek to prosta droga do dalszego krzywdzenia gospodarki. Potrzebujemy większej wiarygodności, nie mniejszej.
Czyli w listopadzie stopa referencyjna NBP powinna wzrosnąć o 1 pkt proc. i to nie byłby koniec cyklu. Co dalej?
Nie doprowadzimy inflacji do celu bez przywrócenia dodatniego poziomu realnej stopy procentowej. Wymaga to podniesienia stopy nominalnej powyżej oczekiwanej inflacji w parze z obniżeniem oczekiwań inflacyjnych. Dla obniżenia oczekiwań pomocne może być, aby RPP zadeklarowała jaka stopa procentowa według jej szacunków sprowadziłaby inflację do celu, a nie tylko w jego kierunku. Na dziś na pewno nie jest nią 6,75 proc. ani 7 proc. W miarę odzyskiwania wiarygodności oraz wobec napływających nowych danych, RPP będzie mogła na bieżąco jasno komunikować ewentualne zmiany swoich szacunków.
Co musiałoby się stać, aby pani zmieniła zdanie? W jakich okolicznościach uzna pani, że RPP może kończyć cykl podwyżek stóp procentowych?
Konieczny jest wiarygodny scenariusz powrotu inflacji do poziomów, które przestaną niepokoić Polaków. Przy czym dla mnie scenariusz wiarygodny to trwały, rozsądny powrót inflacji do celu, a nie gwałtowny spadek w ostatnich kwartałach horyzontu projekcji. I podobnie jak w USA czy w strefie euro, może się okazać, że inflacja wraca do celu dopiero w 2025 roku.
Tygodnik „The Economist” opublikował niedawno obszerny raport, w którym redakcja przekonywała, że banki centralne powinny podwyższyć swoje cele inflacyjne. Argumenty były takie, że obecne cele są niewiarygodne. Przed rządami stoi szereg wyzwań, związanych z zieloną transformacją, zmianami klimatu, starzeniem się ludności. To będzie wymagało ekspansywnej polityki fiskalnej. W takiej sytuacji zacieśnienie polityki pieniężnej potrzebne do sprowadzenia inflacji do obecnych celów musiałoby być drastyczne. Jak pani ocenia ten postulat?
Na to pytanie można odpowiedzieć na kilka sposobów. Pierwszy jest taki, że banki centralne mają zapewnić stabilność cen swoim obywatelom i to ich trzeba zapytać, czy rzeczywiście tęsknią do wyższego celu inflacyjnego. Po drugie, warto się poważnie zastanowić, czy to stabilne ceny stoją na drodze do sprostania tym wyzwaniom, o których pan mówi. Do tej pory większość krajów boryka się z brakiem woli politycznej, niemocą implementacyjną, przedkładaniem tu i teraz nad prawdziwe problemy. Po trzecie, jeśli na poważnie odnosić się do wiarygodności celu inflacyjnego, to z pewnością nie poprawi jej przesuniecie celu w okresie, gdy wiele krajów go nie realizuje. Krótko mówiąc, pozostaję sceptyczna. Ale też uczciwie mówiąc komentatorzy z różnych stron podejrzewają, że świat czeka okres podwyższonej inflacji, między innymi z uwagi na osłabienie demokracji i krótkowzroczność bieżącej polityki, w tym fiskalnej.
Postulat podwyższenia celów inflacyjnych współgra z wydźwiękiem artykułu Francesco Bianchi’ego i Leonardo Melosi’ego, zaprezentowanego w sierpniu na sympozjum w Jackson Hole. Autorzy argumentują, że w obecnych warunkach kluczowa dla ścieżki inflacji jest wiarygodność polityki fiskalnej. Uczestnicy życia gospodarczego muszą mieć przekonanie, że ekspansywna polityka fiskalna jest tymczasowa, a z czasem rząd będzie dążył do ograniczenia deficytu i długu publicznego. Gdy takiego przekonania nie mają, będą oczekiwali proinflacyjnej polityki rządu, która pozwoli mu „wyrosnąć” z długu. A w takich okolicznościach podwyżki stóp procentowych mogą nawet inflację podsycać, jeśli prowadzą do recesji i wzrostu kosztów obsługi długu. Dostrzega pani ryzyko, że polski rząd na każde kolejne podwyżki stóp procentowych będzie reagował właśnie nowymi programami wsparcia dla gospodarstw domowych i firm, a efektem będzie całkowite załamanie wiarygodności polityki makroekonomicznej w Polsce?
Artykuł Bianchi’ego i Melosi’ego jest świetny od strony koncepcyjnej i bardzo inspirujący, choć to oczywiście nie pierwsze badanie tzw. dominacji fiskalnej. Natomiast wnioski ilościowe, które pan przedstawił, pochodzą z modelu skalibrowanego do gospodarki amerykańskiej i nie należy ich w prosty sposób przenosić na nasz grunt z bardzo wielu powodów metodologicznych, między innymi dlatego, że Polska jest tzw. małą gospodarką otwartą, a model Bianchi’ego i Melosi’ego ma endogeniczną (determinowaną przez lokalne warunki – red.) stopę procentową. Europa, wraz z trymestrem, kryteriami fiskalnymi, nowymi instrumentami redystrybucji fiskalnej i pogłębiającą się współpracą gospodarczą to zupełnie inne warunki. Dopóki nie przeliczymy tych wniosków dla innych gospodarek, trudno mechanicznie przenosić je na realia strefy euro, a co dopiero Polski.
Prof. dr hab. Joanna Tyrowicz
Wykłada na Wydziale Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego. Jest współzałożycielką i zarządzającą grupy badawczej GRAPE oraz badaczką na Uniwersytecie w Regensburgu i w Instytucie Ekonomii Pracy (IZA). W latach 2007–2017 pracowała w Instytucie Ekonomicznym NBP. We wrześniu Senat powołał ją do Rady Polityki Pieniężnej.