Paolo Falco, OECD: Roboty nie pozbawią nas pracy, ale ją zmienią

Paolo Falco, z ekonomistą z Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD) rozmawia Grzegorz Siemionczyk.

Publikacja: 16.12.2017 12:45

Paolo Falco, ekonomista z Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD).

Paolo Falco, ekonomista z Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD).

Foto: Archiwum

W wielu krajach, m.in. w Polsce, zatrudnienie jest rekordowo wysokie, a stopa bezrobocia rekordowo niska. A jednocześnie nasilają się obawy, że roboty odbiorą ludziom pracę. Książki na temat skutków postępującej automatyzacji pracy trafiają na listy bestsellerów. Jak pogodzić te fakty?

Rzeczywiście, automatyzacja budzi niepokój wielu ludzi, ale według mnie ten problem jest w debacie publicznej wyolbrzymiany. Historia nie daje nam żadnych podstaw, aby sądzić, że postęp technologiczny powoduje istotny wzrost tzw. technologicznego bezrobocia, w każdym razie na dłuższą metę. Od rewolucji przemysłowej, gdy obawy o przyszłość pracy były powszechne, zatrudnienie zdecydowanie wzrosło. Wiele osób uważa, że tym razem będzie inaczej, ale ja nie dostrzegam powodów, aby bić na alarm.

Wśród osób, które twierdzą, że tym razem będzie inaczej, są prominentni naukowcy, tacy jak Erik Brynjolfsson z MIT. Nie przekonują pana ich argumenty?

Jest po prostu za wcześnie, aby to ocenić. Fakt, że przyspieszyła cyfryzacja, że jest duży postęp w badaniach nad sztuczną inteligencją, o niczym nie przesądza. Żadne znane mi dane nie potwierdzają, że te zmiany ograniczyły liczbę miejsc pracy. W głośnym artykule z 2013 r. (Carl Benedikt) Frey i ( Michael A.) Osborne oszacowali, że w ciągu dwóch dekad nawet 47 proc. miejsc pracy w USA może zniknąć wskutek upowszechnienia się maszyn. W OECD przeprowadziliśmy ponowne obliczenia, przyglądając się bliżej aktywnościom w różnych miejscach pracy. Okazało się, że zawód, który na pierwszy rzut oka wydaje się podatny na automatyzację, wcale taki nie jest, gdy przeanalizuje się wszystkie czynności wykonywane przez jego przedstawicieli. Nasze wyliczenia sugerują, że w USA zagrożonych likwidacją jest maksymalnie 14 proc. istniejących miejsc pracy. A ten szacunek nie uwzględnia oczywiście możliwości, że w tym czasie pojawią się nowe, nieistniejące dziś zawody.

Gdyby tak się nie stało, to 14-proc. spadek zatrudnienia w horyzoncie dwóch dekad i tak byłby ogromnym wstrząsem....

Nie bagatelizuje wpływu zmian technologicznych na rynek pracy. Chcę jedynie powiedzieć, że zamiast martwić się, czy i jak zmniejszy się liczba miejsc pracy, powinniśmy więcej uwagi poświęcić temu, jak zmienią się miejsca pracy i jak się do tego przygotować. Moim zdaniem ludzie nadal będą mieli co robić, ale to będzie coś zupełnie innego, niż dzisiaj. Odsetek pracowników w USA, których praca zdecydowanie się zmieni w horyzoncie 20 lat, to według naszych szacunków 25 proc. Ogromnym wyzwaniem, które przed nami stoi, jest takie przekształcenie systemów edukacji i systemów zabezpieczenia społecznego, aby nasze społeczeństwa potrafiły dostosować się do zmian na rynku pracy.

Wydaje się, że nawet jeśli w skali świata automatyzacja nie doprowadzi do spadku netto liczby miejsc pracy, to w niektórych krajach może się tak stać. To przecież zależy od struktury zatrudnienia. Czy nie jest tak, że dla gospodarek wschodzących, w tym polskiej, gdzie rozwinął się w ostatnich latach sektor usług dla biznesu, automatyzacja jest większym zagrożeniem dla rynku pracy?

Z pewnością kraje są w różnym stopniu narażone na utratę miejsc pracy wskutek automatyzacji. Ale jednocześnie państwa, które obecnie mają żywotny sektor przemysłowy, wytwórczy, mają szansę, aby przeprowadzić zmiany pomagające pracownikom zaadaptować się do nowej rzeczywistości, jeszcze w okresie dobrej koniunktury. Znacznie trudniej robić to gdy wzrost gospodarczy sięga 1–2 proc., niż gdy wynosi 3–4 proc. rocznie, jak w Polsce. Na reformę systemu zabezpieczenia społecznego, aby zapewniał większy komfort pracownikom, którzy muszą się przekwalifikować, oraz na przebudowę systemu kształcenia, potrzeba przecież zasobów.

Nawet jeśli automatyzacja nie zmniejsza liczby miejsc pracy, powoduje – jak pan zauważył – inne zmiany na rynku pracy. Jedną z nich jest tzw. polaryzacja...

To jest zjawisko, które występuje w niemal wszystkich rozwiniętych gospodarkach. W gospodarkach rozwijających się nie jest jeszcze tak zarysowane, ale to się prawdopodobnie zmieni. Polaryzacja przejawia się spadkiem udziału w strukturze zatrudnienia osób ze środka rozkładu kwalifikacji i płac, relatywnie do udziału osób z obu końców tego rozkładu. Inaczej mówiąc, przybywa osób zarabiających bardzo mało i bardzo dużo. To wiąże się bezpośrednio z budzącym wiele emocji wzrostem nierówności dochodowych. Patrząc z nieco innej perspektywy, polaryzacja oznacza, że kurczy się klasa średnia. Tymczasem to był tradycyjnie szkielet dla tkanki społecznej dojrzałych gospodarek. Rozgoryczenie klasy średniej, poczucie wielu jej przedstawicieli, że nie korzystają na rozwoju gospodarczym, ma poważne reperkusje polityczne, takie jak wzrost popularności ruchów populistycznych. Widzimy to w wynikach wyborów i referendów w niektórych krajach.

Polaryzacja jest nieuniknioną konsekwencją postępu technologicznego? Wydaje się, że jeśli maleje popyt na pracowników ze środka rozkładu kwalifikacji, a rośnie popyt na pozostałych, to premia za wykształcenie prędzej czy później zmaleje. Inaczej mówiąc, proste prace powinny zacząć być lepiej opłacane.

Polaryzacja nie jest nieunikniona. Z jednej strony możemy sobie wyobrazić, że pracownicy będą się przesuwali do zawodów wymagających kwalifikacji, prostsze, manualne zajęcia zostawiając maszynom. Z drugiej strony można oczekiwać, że popyt na niektóre czynności, które obecnie uchodzą za niewymagające kwalifikacji, będzie się prawdopodobnie utrzymywał. Przykładowo, nawet gdyby pojawiły się roboty zdolne do opieki nad dziećmi, chorymi i ludźmi starszymi, jest wątpliwe, aby zostały powszechnie zaakceptowane. Już teraz w badaniach Eurobarometru ludzie wskazują, że nie chcieliby, aby roboty zastąpiły nauczycieli, lekarzy itp. Inaczej mówiąc, nie ma technologicznego determinizmu. Sam fakt, że jakaś technologia jest dostępna, nie znaczy, że będzie stosowana. Czynniki instytucjonalne i kulturowe mogą sprawić, że niektóre nowinki technologiczne nigdy nie wyjdą poza laboratoria, a jeśli wyjdą, to będą niszowe, a przez to drogie. Wtedy do pewnych zajęć wciąż będzie się bardziej opłacało zatrudniać ludzi. A skoro będzie istniał popyt np. na opiekunów, to można oczekiwać, że ich płace będą rosły. Niewykluczone, że tego rodzaju prace przestaną też być postrzegane jako proste. Paradoksalnie, automaty łatwiej nauczyć programowania niż miękkich umiejętności. Te miękkie umiejętności mogą więc coraz częściej być windą do wysokich zarobków, a uczelnie będą musiały kłaść na nie większy nacisk.

Część polityków, choćby prezydent USA Donald Trump, mówi o potrzebie reindustrializacji zachodnich gospodarek, co miałoby doprowadzić do odbudowy klasy średniej. To możliwe?

Politycy szczerzy wobec siebie i wobec swoich wyborców powinni wiedzieć, że zegara nie da się cofnąć. Próba odbudowy pewnych sektorów w krajach, gdzie one są w zaniku, to działanie w sprzeczności z siłami rynku. Zresztą przekonanie, że można przywrócić dawną strukturę zatrudnienia, bazuje często na opinii, że to globalizacja jest główną przyczyną jej zmian. W tym świetle wydaje się, że wystarczy zamknąć granice, a przemysł znów rozkwitnie. Ale moje analizy sugerują, że postępu technologiczny ma znacznie większy wpływ na polaryzację płac i dezindustrializacje zachodnich gospodarek niż globalizacja. A to oznacza, że nawet w zamkniętej gospodarce firmy mogą chcieć automatyzować niektóre zadania, zamiast zatrudniać ludzi. Po prostu jesteśmy w takim punkcie historii. Nie trzeba ślepo ufać siłom rynku, aby dostrzec, że nie da się przeciwdziałać automatyzacji, jeśli przedsiębiorcom opłaca się to bardziej, niż zatrudnianie ludzi.

Powiedział pan, że zmiany na rynku pracy wymuszają m.in. przebudowę systemu edukacyjnego w kierunku kształcenia ustawicznego. Wierzy pan w to, że ludzi można nauczyć kreatywności i elastyczności, którą na dodatek zachowają też na stare lata?

Przyznaję, że nie mamy na razie dobrych przykładów, że to się może powieść. Ale też niewiele państw próbowało takich reform. O ustawicznym kształceniu mówi się od lat, ale fundusze, które rządy na to przeznaczają, są wciąż znikome. Nie wiemy nawet, jakie z pedagogicznego punktu są ograniczenia w nauczaniu dorosłych. Zanim uznamy, że to jest nieosiągalne, musimy spróbować. Mamy dobre powody, aby to robić. Dziś większość młodych ludzi wciąż zdaje się wierzyć, że będą się uczyli do 22.–25. roku życia, potem podejmą jakąś pracę i będą ją wykonywali do końca życia. Gdy się okaże, że tak nie jest, odbiorą to jako złamanie pewnej obietnicy. To rodzi frustrację. Uczelnie muszą przyzwyczajać swoich studentów, że raz na jakiś czas będą musieli wrócić do nauki, że to będzie norma, a nie wyjątek, świadectwo porażki zawodowej.

Podsumowując, nie dochodzimy do momentu, gdy będziemy potrzebowali uniwersalnego dochodu gwarantowanego, bo większość osób nie będzie mogła utrzymać się z pracy?

Nie sądzę, aby współczesne społeczeństwa potrzebowały dochodu gwarantowanego, aby dostosować się do zmian na rynku pracy. Po pierwsze, sprawy mogą się potoczyć zupełnie inaczej niż wydaje się zwolennikom tego rozwiązania, i wcale nie będziemy żyli w społeczeństwach bez pracy. Po drugie, zwolennicy dochodu gwarantowanego często nie mają świadomości, ile to by kosztowało. Szacunki, które wykonaliśmy w OECD, sugerują, że aby taki dochód był na przyzwoitym poziomie, zapewniał życie powyżej progu ubóstwa, wydatki socjalne rządów musiałyby mocno wzrosnąć. Zamiana obecnych świadczeń na dochód dla wszystkich by nie wystarczyła. Musiałyby mocno wzrosnąć podatki. Mam wrażenie, że dyskusja o dochodzie gwarantowanym odwraca uwagę od reform, które są rzeczywiście potrzebne, aby dostosować społeczeństwa do zmian technologicznych.

CV

Paolo Falco jest ekonomistą w Dyrektoracie ds. Zatrudnienia, Pracy i Spraw Społecznych w Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). Posiada doktorat w dziedzinie ekonomii z Uniwersytetu Oksfordzkiego. W przeszłości był m.in. konsultantem Banku Światowego i MFW.

Parkiet PLUS
Zyski spółek z S&P 500 rosną, ale nie tak szybko jak ten indeks
Materiał Promocyjny
Z kartą Simplicity można zyskać nawet 1100 zł, w tym do 500 zł już przed świętami
Parkiet PLUS
Tajemniczy inwestor, czyli jak spółki z GPW traktują drobnych graczy
Parkiet PLUS
Ile dotychczas zyskali frankowicze
Parkiet PLUS
Napływ imigrantów pozwolił na odwrócenie reformy podnoszącej wiek emerytalny
Materiał Promocyjny
Samodzielne prowadzenie księgowości z Małą Księgowością
Parkiet PLUS
Wstrząs polityczny w Tokio, który jakoś nie wystraszył inwestorów
Parkiet PLUS
Coraz więcej czynników przemawia przeciw złotemu